czwartek, 7 maja 2009

Kwawiący obraz



Rodzinka w składzie: mama, tata, i 5 dzieci zamieszkali w pewnym domu. Ludzie mówili, że w tym domu straszy. Oni się nie przejęli tym. W domu nie było nic prócz jedynego, pustego obrazu. Próbowali go zdjąć na różne sposoby - nie dało się. Wreszcie dali sobie spokój i zaczęli się rozpakowywać. Co kilka nocy z obrazu spływała krew. W tym samym czasie, ktoś z rodziny umierał. W ten sposób umarło już dwoje dzieci - Natala i Bartek. Oboje mieli po 13 lat. Gdy następnym razem obraz zaczął krwawić, Madzia szła do łazienki. Przechodziła koło obrazu. Obraz zwykle był czysty - nic nie było na nim namalowane. Tym razem na obrazie był krwawy napis: NIE OGLĄDAJ SIĘ ZA SIEBIE. Ale ciekawość zżarłą Madzię. Obejrzała się za siebie i...nic już więcej nie zobaczyła. Ktoś a raczej coś wbiło jej kuchenny nóż prosto w serce. Zwłoki Madzi przeniesiono do jej łóżka. Następnego dnia rodzice zaczęli wieżyć w klątwę przeklętego obrazu. Postanowili z pozostałą dwójką dzieci się wyprowadzić. Niestety dom stanął w płomieniach. Nic nie ocalało. Jedynie przeklęty obraz wisiał w powietrzu jakby wisiał na niewidzialnej ścianie. Z jego ram płynął strumień krwi. Na obrazie był tylko krzywy krwawy napis: ŻEGNAJCIE...

piątek, 27 lutego 2009


"Czarna Księga Sekretów"

Nominacja: Waterstone"s Children"s Book Prize

Słyszeliście kiedyś o Czarnej Księdze Sekretów? Lepiej byłoby dla Was nic o niej nie wiedzieć...
Kiedy Ludlow Fitch dociera do położonej w górach wioski Pagus Parvus, jest posiniaczony i poobijany. Okrucieństwo jego rodziców przeszło wszelkie granice i chłopcu nie pozostało nic innego jak ucieczka. Trafia pod opiekę Joe Zabbidou - właściciela lombardu, w którym można zastawić nie tylko biżuterię, zegarki czy buty. Głównym towarem interesującym Zabbidou są ludzkie tajemnice. Czy Ludlow nadaje się na asystenta swojego opiekuna? Do tej pory korzystał w życiu głównie z talentu do opróżniania cudzych kieszeni. Szczęśliwie posiadł jednak także umiejętność pisania. Zabbidou powierza mu Czarną Księgę Sekretów, w której mają znaleźć się wszystkie ciemne sprawki. A tych nie brak w życiu mieszkańców wioski... F.E. Higgins połączyła elementy gotyckiej baśni, horroru i fantastyki w najlepszym wydaniu, dzięki czemu powstała niezwykle tajemnicza, ale też pouczająca opowieść o tym, jak trudne dla ludzi potrafią być niektóre wybory i doświadczenia.

Na Czarną Księgę Sekretów Joego Zabbidou oraz pamiętniki Ludlowa Fitcha natknęłam się w dość niezwykły sposób. Były one ciasno zrolowan e i ukryte w zagłębieniu pewnej drewnianej nogi. W jaki sposób noga ta dostała się w moje ręce, jest w tej chwili sprawą drugorzędną. Liczy się historia, którą opowiadają owe dokumenty.
Niestety ani Czarna Księga Joego, ani pamiętniki Ludlowa nie zachowały się w nietkniętym stanie - kiedy je rozwinęłam, zobaczyłam, że doznały poważnych uszkodzeń. Stronice były kruche i poplamione wilgocią, a duża część tego, co przetrwało, stała się nieczytelna. Zachowane fragmenty i urywki przedstawiłam tu dokładnie w taki sposób, w jaki zostały napisane. Poprawiłam jedynie ortografię Ludlowa, która była doprawdy straszna. Co do brakujących części - mogłam jedynie uciec się do swojej wyobraźni, by wypełnić luki.
Odtworzyłam historię w sposób, jaki wydał mi się najlepszy. Lubię myśleć, że trzymałam się tak blisko prawdy, jak to tylko możliwe, biorąc pod uwagę nieliczne fakty, którymi dysponowałam. Nie roszczę sobie praw do autorstwa tej opowieści - jestem tylko kimś, kto spróbował przedstawić ją innym.
F.E. Higgins


Czarna Księga Sekretów pochwyci cię w swoje szpony.
Eoin Colfer

Napięcie nie pozwala czytelnikom usiedzieć spokojnie.
Scripps Howard News Service

Wyśmienita atmosfera w stylu powieści Dickensa. Książka dla tych, którzy mają dość naśladowców Harry"ego Pottera.
Booklist

Czarna Księga Sekretów mówi o sprawach tak ważnych, jak wolność i prawda.
Publishers Weekly

Ci, którzy uwielbiają fantastykę ze szczyptą historii, uznają Czarną Księgę Sekretów za książkę absolutnie doskonałą.
The Washington Post

wtorek, 24 lutego 2009

Pocket full of stars... hihi


Szalona pogoda! Najpierw napadało śniegu po kolana a teraz deszcz, a jak deszcz ze śniegiem to też błoto... I SZIT x)... Muszę coś szybko napisać bo zaraz na mojego bloga wparuje mój kochany Cinuś (tak o tobie mowa miśku) i zacznie czytać i łacha drzeć... Hahaha... Co ja pisze... ;P;P
KK, dam kawałek naszej rozmowy... Tzn. mojej i Cinuśa (wiem, że nikogo to nie zaciekawi ale taki łach):

micki-ja

hmmm...


Cin

hmmm?


micki-ja

no hmmm...


Cin

i co z tym hmmm?


micki-ja

poprostu jest


Cin

hmmm jest?

a co ono oznacza?


micki-ja

takie... hmmmmm...

no wiesz

hmmm... hmmm...


Cin

no wlasnie nie wiem "

ale tak hmmm ze hmmm czy bardziej hmmm ze takHMMMM?


micki-ja

hmmm...

piątek, 20 lutego 2009

Hi!! Opisy na gg


Nie mam za dużo czasu by pisać na blogu nawet w soboty... Bo jutro jest taka sobota, żę muszę iść do sql... Masakra!! Omg... KK :) Teraz kilka opisów na gg tym rezem smutnych i na złamane serce:

Opisy na gg smutne:

Ja CiE kOcHaM...a Ty nAwEt NiEwIeSz JaK mAm Na ImiĘ... ;((


miłość to tylko złudzenie które od czasu do nas zagląda


nie mogę być z toba więc czemy mówią że miłośc wszystko zwycięży...?!


skrzydła me porozrywał wiatr moje serce pękło na pół...

A-jak atrakcyjna Z-jak zraniona;-(


W SerCu Coś KłuJe I Łzy LeCą SamE, MÓwicIe Że Zmyślam, A Ja Was Nie KłAmIę


Miłość do szcześcia prowadzi przez smutek,tęsknote i łzy:(


To nie była miłość,jak przeminęło z wiatrem...;/


Łzy oczyszczają mą duszę z marzeń i wspomnień. któe nie wracają...

Łzy to nie wstyd, lecz oznaka, że Ci na czymś bardzo zależy...


Pragnienie jednej osoby nie powinno się spełniać stratą drugiej

Bez Ciebie jestem jak anioł bez skrzydeł - spadam w dół...

Pogrążona W Smutku...Zamykam Się W Sobie :(:(



sobota, 31 stycznia 2009

"Księżyc W nowiu"- Stephanie Meyer


3 Koniec
Obudziłam się w strasznym stanie: nie wyspałam się, szwy piekły, a głowa pękała z bólu. Na domiar złego, Edward znów popadł w dziwne otępienie, i kiedy całował mnie w czoło na pożegnanie, trudno było odgadnąć, co mu chodzi po głowie. Martwiłam się, że spędził całą noc na ponurych rozmyślaniach, co jest dobre, a co złe, a im bardziej się tym gryzłam, tym dotkliwiej pulsowały mi skronie.
Edward czekał na mnie, jak co dzień na szkolnym parkingu, ale wyraz jego twarzy wciąż pozostawiał wiele do życzenia. W jego oczach kryło się coś, czego nie potrafiłam określić - i to mnie przerażało. Nie chciałam powracać w rozmowie do zeszłego wieczoru, ale obawiałam się, że unikanie tego tematu to jeszcze gorsze rozwiązanie.
Otworzył przede mną drzwiczki, żeby ułatwić mi wysiadanie.
- Jak samopoczucie?
- Świetnie - skłamałam.
Odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek rozszedł się echem po mojej obolałej czaszce.
Szliśmy do klasy w milczeniu - Edward skupiał się na tym, że - w dopasować swoje tempo do mojego. Na usta cisnęła mi się masa pytań, ale większość musiała poczekać, bo wolałam je zadać Alice. Co z Jasperem? O czym rozmawiano, kiedy wyszłam? Jak skomentowała całe zajście Rosalie? Najbardziej interesowało mnie to czy moją przyjaciółkę nawiedziła od wczoraj wizja jakichś przyszłych wydarzeń będących konsekwencją naszego niedoszłego przyjęcia i czy potrafiła wytłumaczyć mi, czemu Edward jest taki przybity. Czy mój ciągły niepokój miał racjonalne podstawy?
Poranne lekcje wlokły się w nieskończoność. Nie mogłam się doczekać spotkania z Alice, chociaż wiedziałam, że przy Edwardzie i tak będziemy obie musiały trzymać język za zębami. Mój ukochany siedział w ławce zasępiony i zabrał głos tylko po to, żeby spytać, czy nie boli mnie ręka.
Zazwyczaj Alice docierała do stołówki przed nami i kiedy się zjawialiśmy, siedziała już z tacą jedzenia, którego nie miała zamiaru skonsumować. Tym razem nie było jej ani przy stoliku, ani w kolejce. Edward nie skomentował jej nieobecności. W pierwszej chwili pomyślałam, że może nauczyciel przedłużył francuski, ale dostrzegłam Connera i Bena z jej grupy.
- Gdzie jest Alice? - zwróciłam się zdenerwowana do Edwarda.
- Z Jasperem - odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad batonika zbożowego, który właśnie mełł w palcach.
- Co z nim?
Wyjechał na jakiś czas.
- Co takiego? Dokąd? Edward wzruszył ramionami.
- W żadne konkretne miejsce.
- A Alice z nim? - spytałam retorycznie. No tak, skoro jej potrzebował, na pewno nie odmówiła.
- Chciała mieć na niego oko. Będzie go próbować nakłonić do zatrzymania się w Denali.
W Parku Narodowym Denali na Alasce, w wysokich górach, mieszkała zaprzyjaźniona z Cullenami rodzina wampirów, której członkowie również nie polowali na ludzi. Ich przywódczyni miała na imię Tanya. Wiedziałam o tym, bo nazwa Denali, co jakiś czas przewijała się w ich rozmowach. To tam wyjechał Edward, kiedy przeprowadziłam się do Forks i mój zapach doprowadzał go do szaleństwa. Tam też udał się Laurent, dawny towarzysz Jamesa, nie chcąc walczyć po jego stronie przeciwko Cullenom. Zgadzałam się z Alice, że pobyt na Alasce może wyjść Jasperowi na dobre.
Tylko, dlaczego w ogóle musiał wyjeżdżać?! Przełknęłam ślinę, żeby przestało cisnąć mnie w gardle, i zwiesiłam głowę. Czułam się fatalnie. Wygoniłam tych dwoje z domu, tak samo jak Rosalie i Emmetta. To była jakaś epidemia.
- Ręka ci dokucza? - spytał Edward z troską.
- Kogo obchodzi moja głupia ręka! - fuknęłam. Nie odpowiedział. Ukryłam twarz w dłoniach.
Nim lekcje dobiegły końca, miałam naszego obustronnego milczenia powyżej uszu. Nie byłam skora przemówić jako pierwsza, ale najwyraźniej było to jedyne rozwiązanie, jeśli chciałam jeszcze kiedykolwiek usłyszeć Edwarda.
- Wpadniesz do mnie później? - wydusiłam z siebie na parkingu. Zawsze wpadał.
- Później?
Ucieszyłam się, bo wydał mi się zaskoczony.
- Dziś pracuję. Zamieniłam się dyżurami, żeby móc świętować swoje urodziny.
- Ach tak.
- To co, wpadniesz, kiedy wrócę, prawda? - Nienawidziłam siebie za to, że mogłam w to wątpić.
- Jeśli chcesz.
- Zawsze tego chcę - zapewniłam go, być może nieco zbyt gorąco, niż tego wymagał kontekst.
- No to wpadnę.
Spodziewałam się, że parsknie śmiechem, uśmiechnie się albo przynajmniej zrobi jakąś minę.
Przed zamknięciem drzwiczek furgonetki znów pocałował mnie w czoło. Obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku swojego samochodu.
Zdążyłam wyjechać na drogę, zanim ogarnęła mnie panika, ale pod sklepem Newtonów trzęsłam się już z nerwów.
Przejdzie mu, pocieszałam się. To tylko kwestia czasu. Może było mu smutno, bo jego rodzina się rozpadała? Ale Alice i Jasper mieli wkrótce wrócić, Rosalie i Emmett również. Hm... Jeśli miało to pomóc, mogłam po prostu przestać Cullenów odwiedzać. Nie byłoby to dla mnie wielkie poświęcenie. Alice i tak widywałabym w szkole. Przecież musiała wrócić do szkoły, prawda? W dodatku, gdyby wyjechała na dłużej, Charlie byłby niepocieszony. Przyzwyczaił się do jej wizyt. Chyba nie zamierzała sprawić mu zawodu.
Spoko. Alice i Edwarda widywałabym w szkole i po szkole, a Carlisle'a w izbie przyjęć - na pewno miałam tam trafić jeszcze nie raz.
W końcu przecież nic takiego się nie stało. I nic mi się nie stało. Upadłam, ale co z tego - szyto mi coś przynajmniej raz na kwartał. W porównaniu z wiosną, była to błahostka. James złamał mi nogę i kilka żeber, prawie, że wykrwawiłam się na śmierć, a mimo to, kiedy leżałam długie tygodnie w szpitalu, Edward znosił to o niebo lepiej niż teraz. Czy jego przygnębienie brało się stąd, że tym razem nie bronił mnie przed nieprzyjacielem? Że zaatakował nie wróg, a jego własny brat?
A może byłoby lepiej, gdybyśmy to my dwoje wyjechali, a tamci wrócili do Forks? Na samą myśl o możliwości spędzania całych dni z Edwardem poprawił mi się odrobinę humor. Gdyby tylko wytrzymał do końca roku szkolnego, Charlie nie mógłby nam niczego zabronić. Zaczęlibyśmy studiować albo udawalibyśmy tylko, że jesteśmy w college'u, tak jak Emmett i Rosalie. Edward na Pewno był gotowy przeczekać te parę miesięcy. Czym był niecały fok dla kogoś nieśmiertelnego? Nawet mnie nie wydawało się, że to znowu tak długo.
Znalazłszy potencjalne wyjście z sytuacji, uspokoiłam się na tyle, by móc wysiąść z furgonetki i udać się do sklepu. Mike Newton był już w środku. Uśmiechnął się i mi pomachał. Sięgając po firmowy podkoszulek, półprzytomna, skinęłam głową. Wyobrażałam sobie, dokąd to moglibyśmy wyjechać. Myślami byłam na odległej tropikalnej wyspie.
Mój kolega ściągnął mnie z powrotem na ziemię.
- I jak minęły urodziny?
- Ech - mruknęłam. - Dzięki Bogu, że to już za mną. Mike spojrzał na mnie jak na wariatkę.
Czas mi się dłużył. Tak bardzo chciałam zobaczyć się znowu z Edwardem. Modliłam się, żeby do naszego kolejnego spotkania mu przeszło - czymkolwiek było owo coś, co miało mu przejść. To nic takiego, wmawiałam sobie. Wszystko wróci do normy.
Kiedy skręciłam w moją ulicę i zobaczyłam, że pod domem stoi srebrne auto Edwarda, kamień spadł mi z serca, a zarazem zmartwiłam się, że reaguję tak emocjonalnie.
- Hej, hej, to ja! Tato? Edward? - zawołałam, gdy tylko otworzyłam drzwi.
Z saloniku dobiegał charakterystyczny muzyczny temat studia sportowego.
- Tu jesteśmy - odkrzyknął Charlie.
Czym prędzej odwiesiłam płaszcz przeciwdeszczowy na wieszak i przeszłam do pokoju.
Edward siedział w fotelu, a Charlie na kanapie. Obaj wpatrywali się w ekran telewizora. Ojciec spędzał tak niemal każde popołudnie, ale do Edwarda było to niepodobne.
Cześć - bąknęłam zbita z tropu.
- Cześć, Bell - odpowiedział Charlie, nie spuszczając wzroku z będącego przy piłce zawodnika. - Zjedliśmy na obiad pizzę na zimno. Jak chcesz, to chyba jeszcze leży na stole.
- Aha.
Nie ruszyłam się z miejsca. W końcu Edward zaszczycił mnie swoim spojrzeniem.
- Zaraz przyjdę - obiecał z grzecznym uśmiechem, po czym obrócił do oglądania meczu.
Zszokowana, dobrą minutę stałam po prostu na progu. Żaden z mężczyzn mojego życia tym się nie przejął. Narastało we mnie jakieś potężne uczucie, przypuszczalnie panika. Uciekłam do kuchni, żeby nie wybuchnąć.
Pizzę zignorowałam. Usiadłszy na krześle, podciągnęłam kolana do szyi i objęłam nogi rękami. Coś było nie tak. Chyba nawet nie uświadamiałam sobie w pełni, jak bardzo poważne miały być konsekwencje wydarzeń minionego wieczora.
Za drzwiami perorował bezustannie komentator sportowy, a od czasu do czasu Edward i Charlie wykrzykiwali coś ze złością lub przeciwnie, radośnie. Spróbowałam wziąć się w garść i wszystko przeanalizować. Co może się stać w najgorszym wypadku? Wzdrygnęłam się. Nie, przesadziłam. Musiałam inaczej sformułować to pytanie. Po tym oddychanie w przyzwoitym, powolnym tempie przychodziło mi z trudem.
Dobra, pomyślałam, spróbujmy z innej strony. Z czym w najgorszym przypadku będę miała siłę się zmierzyć? To pytanie także nie brzmiało najlepiej, ale pozwalało mi skupić się ponownie na tym, jakie scenariusze brałam pod uwagę.
Po pierwsze, trzymanie się z dala od rodziny Edwarda. Alice rzecz jasna nie mogłaby nagle przestać przyznawać się do mnie w szkole, ale skoro unikałabym Jaspera, i z nią widywałabym się rzadziej. Nie, nie byłoby tak źle. Stosowanie się do nowych reguł nie wymagałoby ode mnie żadnych wielkich poświęceń.
Po drugie, wyjazd we dwójkę, i tu dwie możliwości, bo może Edward wolałby nie czekać do końca roku szkolnego - może musielibyśmy wyjechać od razu.
Przede mną, na stole, leżały prezenty od Charliego i Renee, które zostawiłam tam poprzedniego dnia. Do tej pory nowym aparatem udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie. Pogładziłam piękną okładkę albumu od mamy w zamyśleniu. Nie mieszkałam z nią prawie od roku i powinnam była przyzwyczaić się już do jej nieobecności, ale mimo to nie uśmiechało mi się widywać jej jeszcze rzadziej niż teraz. A co z Charliem? Znów miałby mieszkać zupełnie sam? Oboje czuliby się tak bardzo zranieni...
Ale przecież odwiedzałabym ich regularnie, prawda? Zaglądałabym i do Forks, i do Jacksonville.
Nie, tego niestety nie byłam taka pewna.
Z policzkiem opartym o kolano wpatrywałam się w namacalne dowody miłości rodziców. Decydując się na związek z Edwardem, wiedziałam, w co się pakuję. Nasze wspólne życie nie miało być usłane różami. Poza tym, jakby nie było, rozpatrywałam same najgorsze scenariusze - najgorsze z tych, z którymi miałam siłę się zmierzyć.
Znów sięgnęłam po album. Otworzyłam go. Na pierwszej stronie przyklejono już metalowe narożniki do mocowania zdjęć. Poczułam nagłą chęć udokumentowania mojego życia w Forks. To nie był wcale taki zły pomysł. Może już niedługo miałam opuścić stan Waszyngton na zawsze?
Bawiłam się paskiem aparatu, zastanawiając się, czy Edward uwieczniony na pierwszym zdjęciu na filmie będzie, choć trochę przypominał oryginał. Według mnie było to mało prawdopodobne. Dobrze, że w ogóle miał się pojawić na kliszy. Ależ go rozśmieszyłam swoimi obawami, że tak się nie stanie! Miło było wspomnieć, jak serdecznie się wtedy śmiał. Tymczasem nie minęła nawet doba, a tyle się zmieniło... Kiedy to sobie uświadomiłam, zakręciło mi się odrobinę w głowie, jakbym wyjrzała poza skraj przepaści.
Nie miałam ochoty dłużej o tym rozmyślać. Wzięłam aparat i poszłam na górę.
Mój pokój nie zmienił się za bardzo, odkąd siedemnaście lat wcześniej mama wyjechała z Forks na stałe. Ściany nadal pomalowane były na jasnoniebiesko, w oknie wisiały te same, pożółkłe już firanki. Miejsce łóżeczka zajął tapczan, ale zakrywającą go kapę mama powinna była rozpoznać - dostałam ją w prezencie od babci.
Zrobiłam zdjęcie. Może i marnowałam film na coś, co Renee dobrze znała, ale odczuwałam coraz silniejszą potrzebę zarejestrowania wszystkiego, z czym stykałam się tu, na co dzień, a było już za ciemno, żeby wyjść z domu. Chodziło mi zresztą bardziej o siebie niż o mamę - zamierzałam obfotografować czystko na pamiątkę przed swoją ewentualną wyprowadzką.
Szykowały się duże zmiany - to wisiało w powietrzu. Bałam się ich, bo mój obecny styl życia odpowiadał mi w stu procentach.
Zeszłam powoli po schodach, starając się ignorować dławiący mnie niepokój. Nie chciałam ponownie zobaczyć w oczach Edwarda tej dziwnej obcości. Przejdzie mu, powtarzałam sobie w duchu. Martwił się pewnie, że źle zareaguję na propozycję wyjazdu. Obiecywałam sobie, że nie dam po sobie poznać, że się czegoś domyślam. I że będę gotowa, kiedy padnie to ważne pytanie.
Podniosłam aparat do oczu i wychyliłam się zza framugi. Byłam przekonana, że nie zdołam zrobić Edwardowi zdjęcia z zaskoczenia, ale nawet na mnie nie spojrzał. Jego obojętność wywołała u mnie ciarki. Otrząsnęłam się i nacisnęłam spust migawki. Trzasnęło.
Obaj podnieśli głowy. Charlie zmarszczył czoło. Twarz Edwarda w przerażający sposób nie wyrażała żadnych uczuć.
- Co ty najlepszego wyrabiasz, Bello? - jęknął Charlie.
- Nie strój fochów. - Uśmiechając się sztucznie, usadowiłam się u jego stóp. - Wiesz, że mama zadzwoni lada dzień z pytaniem, czy używam moich prezentów. Jeśli nie chcę sprawić jej przykrości, muszę zabrać się do roboty.
- Ale czemu akurat mnie wybrałaś sobie na swoją ofiarę?
- Bo jesteś strasznie przystojnym facetem - odparowałam, usiłując dowcipkować. - Nie narzekaj, sam mi kupiłeś ten aparat.
Ojciec wymamrotał coś niezrozumiałego.
- Edward - zwróciłam się do mojego chłopaka z mistrzowsko zagranym nie skrępowaniem. - Bądź tak miły i zrób mi zdjęcie z tatą.
Z rozmysłem nie patrząc mu w oczy, rzuciłam mu aparat i przysunęłam się do leżącego na kanapie Charliego. Ojciec westchnął.
- Musisz się uśmiechnąć do zdjęcia - przypomniał mi Edward.
Wykrzywiłam posłusznie usta. Błysnął flesz.
- Teraz ja zrobię wam - zaoferował się Charlie. Nie tyle był uprzejmy, co chciał uciec z linii strzału obiektywu. Edward wstał i podał mu aparat.
Stanęłam koło Edwarda. Objął mnie ramieniem, muskając bardziej, niż dotykając, a ja ścisnęłam go w pasie. Uderzyła mnie sztuczność tej pozy. Chciałam spojrzeć mu w twarz, ale nie pozwolił mi na to strach.
- Uśmiechnij się, Bello - nakazał mi Charlie. Znów się zapomniałam. Posłuchałam go, wziąwszy wpierw głęboki oddech. Błysk flesza na chwilę mnie oślepił.
- Starczy na jeden wieczór - oświadczył Charlie, wsuwając aparat w zagłębienie poduszek kanapy. Kładąc się, zasłonił go własnym ciałem. - Nie musisz wypstrykać filmu za jednym zamachem.
Edward wyślizgnął się z mojego uścisku i usiadł z powrotem w fotelu.
Zawahałam się. Wreszcie usiadłam na podłodze, opierając się plecami o sofę. Byłam tak przerażona, że trzęsły mi się ręce. Żeby to ukryć, wcisnęłam je pomiędzy brzuch a zgięte nogi i oparłam brodę o kolana. Półprzytomna, wpatrywałam się w migający ekran telewizora.
Do końca meczu nawet nie drgnęłam. Kiedy oddano głos do studia, kątem oka zauważyłam, że Edward wstaje.
- Będę się już zbierał - powiedział.
- Na razie - rzucił Charlie, śledząc wzrokiem fabułę reklamy.
Podniosłam się niezdarnie, bo cała zesztywniałam, i wyszłam za Edwardem na ganek. Nie żegnając się, poszedł prosto do samochodu.
- Zajrzysz później?
Spodziewałam się, co powie, więc nie wybuchłam płaczem.
- Nie dzisiaj.
Nie pytałam, dlaczego.
Odjechał, a ja zostałam na ganku, zastygła w smutku. Nie przeszkadzał mi ani chłód, ani deszcz. Czekałam, nie wiedząc, na co tak właściwie czekam, aż po kilku czy kilkunastu minutach otworzyły się za mną drzwi.
- Bella? Co ty tu robisz, u licha? - spytał zaskoczony Charlie, widząc mnie samą, w dodatku przemoczoną do suchej nitki.
- Nic.
Odwróciłam się na pięcie i weszłam do domu.
To była długa, niemalże bezsenna noc.
Wstałam, gdy tylko drzewa za oknem rozświetliła przebijająca zza chmur zorza jutrzenki. Ubrałam się automatycznie. Kiedy zjadłam moją poranną miskę płatków, zrobiło się na tyle pogodnie, że postanowiłam zabrać do szkoły aparat. Zrobiłam zdjęcie swojej furgonetce i domowi od frontu, a potem obfotografowałam rosnący dookoła las. Trudno mi było sobie wyobrazić, jak mogłam się go kiedyś bać. Uzmysłowiłam sobie, że teraz, gdybym wyjechała, tęskniłabym za jego głęboką zielenią, za jego ponad czasowością i tajemniczością.
Wsadziłam aparat do torby. Wolałam koncentrować się na motał nowym projekcie niż na tym, że Edward jest taki odmieniony.
Oprócz strachu zaczynałam czuć także zniecierpliwienie. Jak długo to jeszcze miało trwać?
Najwyraźniej długo. Chcąc nie chcąc, musiałam znosić dziwne zachowanie Edwarda cale przedpołudnie. Jak zawsze wszędzie mi towarzyszył, ale raczej na mnie nie patrzył. Próbowałam skupić się a tym, co działo się na lekcjach, ale nie udało mi się to nawet na Angielskim. Zanim zorientowałam się, że pan Berty kieruje do mnie pytanie, zdążył je powtórzyć. Edward podał mi wprawdzie szeptem właściwą odpowiedź, ale było to wszystko, co miał mi tego ranka do powiedzenia.
W stołówce nadal milczał. Pomyślałam, że jeszcze trochę i zacznę krzyczeć. Żeby nie oszaleć, pochyliłam się nad niewidzialną granicą dzielącą nasz stolik i zagadnęłam Jessicę.
- Hej, Jess?
- Co jest?
- Wyświadczysz mi przysługę? - Sięgnęłam do torby po aparat - Mama poprosiła mnie o zrobienie małego fotoreportażu ze szkoły do albumu, który mi dała. Zrobiłabyś wszystkim po zdjęciu?
- Jasne. - Jessica uśmiechnęła się zawadiacko i natychmiast uwieczniła dla żartu przeżuwającego coś Mike'a.
Tak jak przypuszczałam, pojawienie się aparatu wywołało spore poruszenie. Wyrywano go sobie, przekrzykując się i chichocząc. Jedni zasłaniali twarz rękami, inni przybierali kokieteryjne pozy. Wszystko to wydawało mi się bardzo dziecinne. Może nie byłam dziś w nastroju, by zachowywać się jak normalna nastolatka.
- Oj, film się skończył - zawołała Jessica. - Przepraszam, trochę się zagalopowaliśmy - powiedziała, oddając mi aparat.
- Nic nie szkodzi. Zrobiłam parę zdjęć wcześniej. Chyba, tak czy owak, mam już wszystko, co chciałam.
Po szkole Edward odprowadził mnie na parking. Równie dobrze mogło towarzyszyć mi zombie. Prosto ze szkoły jechałam do pracy, więc pocieszałam się, że skoro czas, jako taki, nie leczył ran, to może pomoże mu czas spędzony w samotności.
Po drodze do sklepu Newtonów oddałam film do wywołania. Kiedy skończyłam zmianę, był już gotowy. W domu przywitałam się z Charliem, wzięłam z kuchni batonik zbożowy i ze zdjęciami pod pachą popędziłam do swojego pokoju.
Usiadłszy na środku łóżka, otworzyłam kopertę i wyciągnęłam plik fotografii. Zżerała mnie ciekawość. A nuż na pierwszej klatce jednak nikogo nie było?
Był!
Aż jęknęłam z zachwytu. Edward wyglądał na zdjęciu równie fantastycznie, co w rzeczywistości. Spoglądał na mnie z kawałka błyszczącego papieru z czułością, której nie było mi dane widzieć w jego oczach od długich dwu dni. Jak ktoś prawdziwy mógł być tak nieziemsko przystojny? Jego urody nie dałoby się opisać nawet w tysiącu słów.
Przejrzałam pospiesznie resztę fotek, wybrałam trzy i ułożyłam je koło siebie na kapie.
Pierwszą była ta, którą zrobiłam Edwardowi w kuchni. Uśmiechał się delikatnie, nieco wzruszony, a nieco rozbawiony. Na drugiej Charlie i Edward oglądali mecz. Różnica była diametralna. Nawet na ekran Edward patrzył z trudnym do określenia dystanse, jakby stale miał się na baczności. Od jego pięknej twarzy bił chłód, jakby należała do manekina.
Ha ostatnim zdjęciu stałam z moim chłopakiem ramię w ramię. I tu Edward przypominał rzeźbę, nie to jednak bolało mnie najbardziej. Najgorszy był kontrast. Po lewej młody bóg, po prawej przeciętna szara myszka, nawet jak na przedstawicielkę rasy ludzkiej mało atrakcyjna. Odwróciłam fotografię ze wstrętem.
Zamiast zabrać się do odrabiania lekcji, zagospodarowałam album. Pod każdym zdjęciem zapisałam datę i krótki komentarz, a naszą nieszczęsną wspólną fotkę zgięłam na pół, tak żeby nie było mnie widać. Drugi komplet odbitek wsadziłam do czystej koperty razem z długim listem, w którym dziękowałam Renee za fantastyczny prezent.
Edward się nie pojawiał. Nie chciałam się przyznać przed samą sobą, że nie kładę się spać mimo późnej pory, bo na niego czekam, ale oczywiście tak właśnie było. Spróbowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej wystawił mnie do wiatru, i doszłam do wniosku, że to pierwszy raz - dotąd zawsze uprzedzał mnie, że dziś nic z tego, jeszcze w szkole lub telefonicznie.
Położyłam się w końcu, ale znów kiepsko spałam.
Rano poczułam ulgę, widząc, że Edward czeka na parkingu.
Moje nadzieje szybko się rozwiały. Jeśli w jego zachowaniu cokolwiek się zmieniło, to tylko na gorsze. Na lekcjach milczał wciąż jak zaklęty. Nie wiedziałam, czy powinnam się wściekać, czy bać.
Ledwo pamiętałam, od czego się to wszystko zaczęło. Miałam wrażenie, że obchodziłam urodziny wieki temu. Moją ostatnią deską ratunku była Alice. Gdyby tylko zechciała wrócić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli!
Nie mogłam jednak na to liczyć. Powzięłam, więc decyzję, że, jeśli nie uda mi się do wieczora odbyć z Edwardem poważnej rozmowy, nazajutrz skontaktuję się z jego ojcem. Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.
Rozmówimy się zaraz po lekcjach, obiecałam sobie. Żadnych wymówek.
Kiedy odprowadzał mnie do furgonetki, zbierałam siły, aby być w stanie przedstawić mu swoje żądania.
- Masz coś przeciwko, żebym cię dziś odwiedził? - spytał Edward ni stąd ni zowąd.
- Nie, skąd.
- Mogę teraz?
Otworzył przede mną drzwiczki.
- Jasne. - Uważałam na to, żeby nie zadrżał mi głos. Nie podobał mi się ten pośpiech. - Muszę tylko po drodze wrzucić do skrzynki list do Renee. Zobaczymy się pod moim domem, dobra?
Edward zerknął na grubą kopertę leżącą na siedzeniu pasażera, po czym niespodziewanie sięgnął po nią kocim ruchem.
- Pozwól, że ja to załatwię - powiedział cicho. - I tak będę na miejscu przed tobą. - Posłał mi swój firmowy łobuzerski uśmiech, dziwnie jednak zdeformowany - uśmiech, który nie sięgnął oczu.
- Skoro tak mówisz... - Ja nie potrafiłam się uśmiechnąć.
Edward zatrzasnął za mną drzwiczki i odszedł w kierunku swojego samochodu.
Nie przechwalał się - przyjechał pierwszy. Kiedy dotarłam do domu, srebrne volvo stało już na podjeździe, tam, gdzie miał w zwyczaju parkować Charlie. Czyżby Edward zamierzał ulotnić się przed powrotem ojca? Uznałam, że to zły znak. Wzięłam głębszy oddech, usiłując odnaleźć w sercu choć odrobinę odwagi.
Edward wysiadł z auta równo ze mną. Podszedł do mnie i wziął ode mnie torbę. Nie było w tym nic zaskakującego, bo często wyręczał mnie w dźwiganiu. Zdziwiło mnie dopiero to, że odłożył ją na siedzenie.
- Chodźmy się przejść - zaproponował wypranym z emocji tonem, biorąc mnie za rękę.
Chciałam zaprotestować, ale nie wiedziałam jak. Byłam zagubiona i oszołomiona. Nie miałam pojęcia, co jest grane - wyczulam jedynie, że może być tylko gorzej.
- Edward nie potrzebował mojego ustnego przyzwolenia. Pociągnął mnie za sobą przez podwórko w stronę lasu. Poddałam mu się z oporami. Wzbierająca we mnie panika gmatwała mi myśli. Czego tak się bałam? Przecież oto nadarzała się okazja do przeprowadzenia owej planowanej przeze mnie „poważnej rozmowy”.
Nie zaszliśmy daleko. Kiedy Edward się zatrzymał, zza drzew prześwitywała wciąż ściana domu.
Też mi spacer.
Edward oparł się o pień drzewa i spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
- Okej, porozmawiajmy - zgodziłam się na jego niemą propozycję z udawanym luzem.
Teraz to on wziął głęboki wdech.
- Wynosimy się z Forks, Bello.
Spokojnie, tylko spokojnie. Przecież brałaś tę opcję pod uwagę. Zaakceptowałaś ją. A może, mimo wszystko, warto było spróbować się potargować? - Dlaczego tak nagle? Kiedy rok szkolny...
- Bello, już najwyższy czas. Carlisle wygląda góra na trzydzieści lat, a twierdzi, że ma trzydzieści trzy. Jak długo jeszcze kłamstwa uchodziłyby nam tu na sucho? I tak musielibyśmy niedługo zacząć gdzieś wszystko od nowa.
Zgłupiałam. Sądziłam, że wyjeżdżamy właśnie po to, żeby nie wchodzić w paradę pozostałym członkom jego rodziny, więc skąd w wzmianka o Carlisle'u? Czemu mieliśmy opuścić Forks, skoro wyprowadzali się pozostali Cullenowie?
Odpowiedzi na te pytania udzieliły mi oczy Edwarda. Ziały chłodem. Zrobiło mi się niedobrze.
Uświadomiłam sobie, że opacznie go zrozumiałam.
- Mówiąc „wynosimy się” - wyszeptałam - masz na myśli...
- Siebie i swoją rodzinę - dokończył, akcentując dobitnie każde słowo.
Odruchowo pokręciłam z niedowierzaniem głową, jakbym pragnęła wymazać z pamięci to, co usłyszałam. Edward czekał, co powiem, nie okazując cienia zniecierpliwienia. Musiało minąć kilka minut, zanim odzyskałam mowę.
- Nie ma sprawy - oświadczyłam. - Pojadę z wami.
- Nie możesz, Bello. Tam, dokąd się wybieramy... To nieodpowiednie miejsce dla ciebie.
- Każde miejsce, w którym przebywasz, jest dla mnie odpowiednie.
- Ja sam nie jestem kimś odpowiednim dla ciebie.
- Nie bądź śmieszny. - Niestety, nie zabrzmiało to nonszalancko, tylko błagalnie.
- Jesteś najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w życiu.
- Nie powinnaś mieć wstępu do mojego świata - stwierdził Edward ponuro.
- Słuchaj, po co tak się przejmować tą historią z Jasperem? To był wypadek. Nic takiego.
- Masz rację - przyznał. - Nic, czego nie należało się spodziewać.
- Obiecałeś! W Phoenix przyrzekłeś mi, że zostaniesz ze mną na zawsze.
- Nie na zawsze, tylko tak długo, jak długo swoją obecnością nie będę narażał ciebie na niebezpieczeństwo - poprawił.
- Jakie niebezpieczeństwo? - wybuchłam. - Wiem, tu chodzi o moją duszę, prawda? Carlisle o wszystkim mi opowiedział, ale dla mnie nie ma to znaczenia. - Krzykiem żebrałam o litość. - To nie ma dla mnie znaczenia, Edwardzie! Możesz sobie wziąć moją duszę! Na co mi dusza po twoim odejściu? I tak już należy do ciebie.
Przez dłuższą chwilę stał ze wzrokiem wbitym w ziemię. W jego twarzy nie drgnął żaden nerw, może prócz kącika ust, ale kiedy w końcu podniósł głowę, miał odmienione oczy. Płynne złoto jego tęczówek zamarzło na kamień.
- Bello - odezwał się, cyzelując każde słowo z precyzją robota - nie chcę cię brać ze sobą.
Powtórzyłam sobie to zdanie kilkakrotnie w myślach, bo za pierwszym razem nie dotarło do mnie, co Edward stara mi się przekazać. Przyglądał się, jak stopniowo zyskuję pewność.
- Nie... chcesz... mnie? - Ten fragment najtrudniej było mi przełknąć. Czy naprawdę można było ustawić te trzy słowa w tej kolejności?
- Nie - potwierdził bezlitośnie.
Wpatrywałam się w niego osłupiała. Jego oczy były jak topazy - twarde, przejrzyste, nieskończone topazowe pokłady. Czułam, że mogłabym wejrzeć w nie na kilka kilometrów w głąb, ale i tak nie znalazłabym w tych niezmierzonych czeluściach dowodu na to, że Edward kłamie.
- Hm. To zmienia postać rzeczy.
Zaskoczył mnie spokojny ton własnego głosu. Byt to raczej efekt oszołomienia niż hartu ducha. Edward mnie nie chce? Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Rozumiałam, co powiedział, i nie rozumiałam zarazem.
Spojrzał w bok.
- Oczywiście zawsze będę cię kochał... w pewien sposób. Ale tamtego feralnego wieczoru uzmysłowiłem sobie, że czas na zmianę dekoracji. Widzisz, zmęczyło mnie już udawanie kogoś, kim nie jestem. Bo ja nie jestem przedstawicielem twojej rasy.
Zerknął na mnie. Tak, ta twarz nie należała do człowieka.
- Przepraszam za to, że nie wpadłem na to prędzej.
- Przestań - wykrztusiłam. Świadomość tego, co się dzieje, rozlała się po moich żyłach niczym jad, paraliżując mi struny Stosowe. - Nie rób tego. Może być tak, jak dawniej.
Z jego miny wyczytałam, że już za późno na protesty. Klamka opadła.
- Nie jesteś kimś dla mnie odpowiednim, Bello.
Przekręcając swoją własną wypowiedź sprzed kilku minut, wytrącił mi z ręki kolejny argument. Wiedziałam aż za dobrze, że nie sięgam mu do pięt.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęłam. Edward mnie nie popędzał. Po prostu stał i milczał, jak posąg.
- Skoro tak uważasz - skapitulowałam.
- Tak właśnie uważam.
Straciłam kontakt z własnym ciałem. Od szyi w dół byłam jak sparaliżowana.
- Chciałbym cię prosić o wyświadczenie mi przysługi, jeśli to nie za wiele.
Ciekawe, co dostrzegł w mojej twarzy, bo w odpowiedzi na ułamek sekundy zmienił wyraz swojej - opanował się jednak, nim domyśliłam się, co poczuł. Znów miałam przed sobą nieludzką istotę w porcelanowej masce.
- Zgodzę się na wszystko - zadeklarowałam nieco głośniejszym szeptem.
Nagle złoto w oczach Edwarda zaczęło topnieć, stając się na powrót płynne i gorące. Mógł mnie teraz zmusić do złożenia przysięgi samą siłą swojego spojrzenia.
- Pod żadnym pozorem nie postępuj pochopnie - rozkazał mi z uczuciem. - Żadnych głupich wyskoków! Wiesz, co mam na myśli?
Kiwnęłam głową.
Edward wrócił do swojej poprzedniej postaci.
- Proszę cię o to przez wzgląd na Charliego. Bardzo cię potrzebuje. Uważaj na siebie choćby tylko dla niego.
- Obiecuję.
Chyba przyjął z ulgą to, że się nie stawiam.
- Przyrzeknę ci coś w zamian - oświadczył. - Przyrzekam, Bello, że dziś widzisz mnie po raz ostatni. Nie wrócę już do Forks.
Nie będę więcej cię na nic narażał. Możesz żyć dalej, nie obawiając się, że niespodziewanie się pojawię. Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
Musiały zacząć mi drżeć kolana, których nadal nie czułam, bo otaczające nas drzewa zadygotały. W uszach zaszumiała mi krew. Głos Edwarda zdawał się dobiegać z coraz większej odległości. Edward uśmiechnął się delikatnie.
- Nie martw się. Jesteś człowiekiem. Wasza pamięć jest jak sita. Czas leczy wszelkie wasze rany.
- A co z twoimi wspomnieniami? - spytałam. Zabrzmiało to tak, jakbym miała coś w gardle, jakbym się dławiła.
- Cóż... - zawahał się na moment. - Niczego nie zapomnę. Ale nam... nam łatwo skupić uwagę na czymś zupełnie innym.
Znów się uśmiechnął. Był to pogodny uśmiech, który nie sięgał jego oczu.
Cofnął się o krok.
- To już chyba wszystko. Nie będziemy cię więcej niepokoić.
Nie będziemy... Zauważyłam, że użył liczby mnogiej, dziwiąc się jednocześnie, że mój mózg kojarzy jeszcze jakieś fakty.
Miałam, zatem nie zobaczyć już nigdy nie tylko Edwarda, ale Alice. - Alice wyjechała na dobre...
Chyba nie powiedziałam tego na głos, ale Edward i tak wiedział. Pokiwał wolno głową.
- Tak. Wszyscy już wyjechali. Tylko ja zostałem się pożegnać.
- Alice wyjechała na dobre... - powtórzyłam tępo.
- Chciała się z tobą spotkać, ale przekonałem ją, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli odetniemy się od ciebie za jednym zamachem.
Pomyślałam, że zaraz zemdleję. Przed oczami stanęła mi scena z pobytu w szpitalu. Pokazując mi zdjęcia rentgenowskie mojej nogi lekarz skomentował: „Tak zwane złamanie proste, jakby przeciąć kość siekierą. To dobrze. Takie złamania zrastają się szybciej i bez implikacji”.
Próbowałam oddychać w normalnym tempie. Musiałam się skupić, musiałam wpaść na to, jak wyrwać się z tego koszmaru.
- Żegnaj, Bello - powiedział Edward łagodnie.
- Zaczekaj! - wykrztusiłam, wyciągając ku niemu ręce.
Podszedł bliżej, ale tylko po to, żeby chwycić mnie za nadgarstki i przycisnąć moje dłonie do tułowia. Nachyliwszy się nade mną, musnął wargami moje czoło. Odruchowo przymknęłam powieki.
- Uważaj na siebie - szepnął. Od jego skóry bił chłód.
Znikąd zerwał się lekki wiatr. Natychmiast otworzyłam oczy, ale Edwarda już nie było - drżały jeszcze tylko liście drzew, które minął w biegu.
Choć było oczywiste, że nie jestem w stanie go dogonić, na drżących nogach ruszyłam za nim w głąb lasu. Nie zostawił za sobą żadnych śladów, a liście znieruchomiały po kilku sekundach, ja jednak uparcie szłam przed siebie. Nie myślałam o niczym innym, prócz tego, że muszę go odnaleźć. Nie mogłam się zatrzymać - przyznałabym wtedy, że to koniec.
Koniec miłości. Koniec mojego życia.
Przedzierając się przez gęste poszycie, straciłam poczucie czasu. Może minęło kilka godzin, a może kilka minut. Czy prze - szłabym metr, czy kilometr, las i tak wszędzie wyglądałby jednakowo. Zaczęłam się bać, że chodzę w kółko i to kółko o bardzo niewielkiej średnicy, ale mimo to nie przerywałam marszu. Często traciłam równowagę, a po zapadnięciu zmroku kilka razy się przewróciłam.
W końcu potknęłam się o coś (było zbyt ciemno, by ustalić, o co, upadłam na ziemię i już się nie podniosłam. Przekulałam się na bok, żeby ułatwić sobie oddychanie, i zwinęłam się w kłębek na wilgotnych paprociach.
Dopiero leżąc, zdałam sobie sprawę, że minęło więcej czasu, niż przypuszczałam. Nie pamiętałam, jak dawno temu zaszło słońce. Czy nocą w lesie zawsze panowały takie egipskie ciemności? Przez chmury, igły i liście powinna była przecież przebijać się choć odrobina księżycowego światła.
Jeśli księżyc był, a najwyraźniej znikł wraz z Edwardem. Akurat dziś przypadało widać zaćmienie - nów.
Nów. Szło nowe. Zadrżałam, choć nie było mi zimno.
Długo leżałam w ciemnościach, aż usłyszałam wołanie. To mnie ktoś wołał. Otaczające mnie mokre rośliny tłumiły dźwięki, ale nie miałam wątpliwości, że wśród drzew niesie się echem moje imię - Nie rozpoznawałam tylko głosu wołającego. Czy miałam dać mu znać, gdzie jestem? Byłam tak otępiała, że zanim uświadomiłam sobie, że powinnam odpowiedzieć, wołanie ucichło.
Jakiś czas później obudził mnie deszcz, a raczej ocucił, bo to, że zasnęłam, było mało prawdopodobne. Zatraciłam się we wszechogarniającym odrętwieniu, byle tylko nie dopuścić do siebie tej jednej przerażającej myśli.
Deszcz nieco mi przeszkadzał. Krople były lodowate. Puściłam nogi, żeby zakryć sobie twarz rękami.
To właśnie wtedy po raz drugi moich uszu doszło wołanie. Tym razem dobiegało z większej odległości, zdawało mi się także, że czasami woła wiele osób naraz. Pamiętałam, że powinnam na nie odpowiedzieć, ale uważałam, że i tak nikt mnie nie usłyszy. Czy byłam na siłach krzyczeć dostatecznie głośno?
Nagle coś szurnęło, zaskakująco blisko. Coś węszyło w poszyciu, jakieś zwierzę, duże zwierzę. Zastanowiłam się, czy powinnam się przestraszyć. Nic nie czułam. Nic mnie nie obchodziło. Szuranie się oddaliło.
Padało dalej. Pomiędzy moim policzkiem a liśćmi gromadziła się woda. Próbowałam właśnie zebrać dość sil, by przekręcić się na drugi bok, kiedy dostrzegłam, że ktoś się zbliża.
Z początku świadczyła o tym jedynie delikatna poświata rzucana przez jakieś niewidoczne jeszcze źródło światła na zarośla, które z czasem nabrała intensywności. Nieznajomy nie używał latarki, bo to, co niósł, oświetlało zbyt duży obszar. Zanim zupełnie mnie oślepił, zdążyłam zobaczyć, że to gazowa lampa turystyczna.
- Bella.
Już mnie nie wołał, znalazł po prostu to, czego szukał. Rozpoznał mnie, ale ja nadal nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Mówił basem i był bardzo wysoki, choć to drugie docierało do mnie z trudem, brało się chyba stąd, że wciąż leżałam z policzkiem przyciśniętym do ziemi.
- Jesteś ranna? Czy ktoś zrobił ci krzywdę?
Wpatrywałam się tępo w górującą nade mną postać. Wiedziałam, że te słowa coś znaczą, ale nie stać mnie było na nic więcej.
- Nazywam się Sam Uley.
Jego nazwisko nic mi nie mówiło.
- Szuka cię wielu ludzi. Charlie bardzo się martwi.
Charlie? Charlie to było coś ważnego... Starałam się skupić.
Oprócz Charliego nic mi nie zostało.
Mężczyzna wyciągnął ku mnie dłoń, ale byłam w takim stanie, że nie zrozumiałam jego intencji i nawet nie drgnęłam. Pokręcił głową. Szybko ocenił sytuację i jednym zwinnym ruchem wziął mnie na ręce. Zwisałam bezwładnie niczym zrolowany dywan. Coś mi podpowiadało, że powinnam czuć się skrępowana, bo niesie mnie nieznajomy, jednak pozostałam głucha na te podpowiedzi, jak i na wszystko inne.
Sam szedł zdecydowanym krokiem. Nie trwało to długo. Wkrótce w oddali ukazał się krąg świateł. Sądząc po głosach, w lampy uzbrojeni byli sami mężczyźni.
- Mam ją! - zawołał mój wybawiciel do kompanów.
Szmer rozmów ucichł na chwilę, a potem wszyscy zaczęli się przekrzykiwać jeden przez drugiego. Otoczyły nas zmartwione twarze. Rozumiałam tylko to, co mówił Sam, może, dlatego, że miałam ucho przyciśnięte do jego piersi.
- Nie, nie widać, żeby była ranna - odpowiedział komuś na pytanie. - Powtarza tylko: „Zostawił mnie, zostawił mnie”.
Czyżbym naprawdę powtarzała to na głos? Przygryzłam dolną wargę.
- Bello, kochanie, nic ci nie jest?
Ten głos poznałabym wszędzie - nawet, jak teraz, zniekształcony troską.
Charlie? - pisnęłam płaczliwie jak małe pobite dziecko.
Jestem przy tobie, skarbie.
Zapachniała jego skórzana kurtka szeryfa. Zakołysałam się. To kolana ugięły się ojcu pod moim ciężarem.
- Może to ja ją poniosę? - zaproponował Sam.
- Poradzę sobie - powiedział Charlie troszkę zadyszany. Szedł niezdarnie, wyraźnie się męczył. Chciałam go poprosić, by postawił mnie na ziemi i pozwolił iść samodzielnie, ale język i wargi odmówiły mi posłuszeństwa.
Razem z nami ruszyli mężczyźni niosący lampy i latarki. Wyglądało to jak jakaś uroczysta parada. Albo jak kondukt pogrzebowy. Przymknęłam powieki.
- Jeszcze trochę i będziemy w domku - pocieszył mnie Charlie kilkakrotnie.
Otworzyłam oczy dopiero na dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Byliśmy już na ganku, a Sam przytrzymywał dla nas drzwi.
Charlie zaniósł mnie do saloniku i ostrożnie położył na kanapie.
- Tato, jestem cala mokra - zaprotestowałam słabym głosem.
- Nic nie szkodzi - burknął szorstko. Panował już nad swoimi emocjami. - Koce są w szafce u szczytu schodów - zawołał do kogoś.
Bella? - odezwał się ktoś nowy. Pochylał się nade mną siwowłosy pan, którego rozpoznałam po kilku sekundach namysłu.
- Doktor Grenady?
- Tak, to ja. Czy jesteś ranna?
Nie odpowiedziałam od razu. Przypomniało mi się, że Sam Uley zadał mi to samo pytanie w lesie, tyle, że dodał: „Czy ktoś zrobił ci krzywdę?”. Ta różnica wydawała mi się, nie wiedzieć, czemu, istotna.
Doktor Grenady czekał. Bruzdy na jego czole pogłębiły się, a krzaczasta brew powędrowała ku górze.
- Nic mi nie jest - skłamałam, choć nikt prócz mnie nie był w stanie tego zauważyć.
Doktor przyłożył mi do czoła ciepłą dłoń, a palce drugiej ręki pisnął na moim nadgarstku. Obserwowałam ruchy jego warg, gdy liczył po cichu, wpatrzony w tarczę zegarka.
- Co się stało? - spytał, niby od niechcenia.
Zamarłam. W gardle poczułam początki wywoływanej panika sztywności.
- Zgubiłaś się na spacerze? - drążył Grenady.
Naszej rozmowie przysłuchiwało się sporo ludzi. Trzech wysokich Indian - Sam Uley z dwoma kompanami - stało w rządku tuż przy kanapie i nie odrywało ode mnie wzroku. Podejrzewałam, że przyjechali z pobliskiego rezerwatu La Push. W saloniku był też pan Newton z Mike'em i pan Weber, ojciec Angeli. Oni również bacznie mi się przyglądali. Z kuchni i podjazdu przed domem dobiegały liczne męskie glosy. W poszukiwania było pewnie zaangażowane z pół miasteczka.
Charlie kucał koło lekarza. Pochylił się, żeby lepiej usłyszeć moją odpowiedź.
- Tak - wyszeptałam. - Zgubiłam się.
Grenady pokiwał głową w zamyśleniu i zabrał się za sprawdzanie, czy nie mam powiększonych węzłów chłonnych. Twarz Charliego stężała.
- Zmęczona? - spytał doktor.
Potwierdziłam. Posłusznie zamknęłam oczy.
Po kilku minutach, sądząc, że zasnęłam, mężczyźni rozpoczęli rozmowę.
- Nie znalazłem nic niepokojącego - oznajmił cicho Grenady.
- Jest tylko wyczerpana. Niech się wyśpi. Wpadnę do niej jutro... a właściwie dziś po południu.
Zaskrzypiały deski podłogi. Obaj wstawali.
- Czy to prawda? - spytał szeptem Charlie. Ledwie było go słychać, bo mężczyźni przeszli już pod drzwi. Nadstawiłam uszu.
- Wszyscy się wyprowadzili?
Oferta była bardzo atrakcyjna, a na podjęcie decyzji dali Cullenowi niewiele czasu - wyjaśnił Grenady. - Prosił nas o dyskrecję. Nie chciał ze swojego wyjazdu robić szopki.
- Ale nas można było uprzedzić - burknął Charlie.
- No cóż, rzeczywiście - zmieszał się Grenady. - Was tak.
Nie miałam ochoty dłużej ich słuchać. Wymacałam rąbek kołdry i naciągnęłam ją na głowę.
To przysypiałam, to budziłam się na chwilę. Słyszałam, jak Charlie dziękuje z osobna każdemu z ochotników. Powoli dom pustoszał. Ojciec zaglądał do mnie regularnie. Raz przytknął mi dłoń do czoła, innym razem narzucił na mnie dodatkowy koc. Kiedy dzwonił telefon, biegł go odebrać, żeby nie obudził mnie dzwonek.
- Tak, znaleźliśmy ją - mamrotał do słuchawki. - Nic jej nie jest. Zgubiła się. Teraz śpi.
Wreszcie krzątanina ustała i zapadła cisza. Jęknęły sprężyny fotela - Charlie zamierzał spędzić w nim noc.
Kilka minut później wyrwał go z drzemki kolejny telefon.
Przeklął i popędził do kuchni. Zagrzebałam się w pościeli, nie chcąc słyszeć po raz n - ty połowy tego samego dialogu.
- Halo? - powiedział Charlie, tłumiąc ziewnięcie. - Co takie go? ... Gdzie? - Raptownie oprzytomniał. - Jest pani pewna, że to już poza granicami rezerwatu? - Kobieta coś mu objaśniała. - Ale co tam może płonąć? - Nie wiedział, czy się dziwić, czy martwić. - Spokojnie, zadzwonię i wszystkiego się dowiem.
Zaciekawiona, wyjrzałam spod koca. Charlie wystukiwał nowy numer.
- Cześć, Billy, tu Charlie. Przepraszam, że dzwonię o tej porze... Tak, nic jej nie jest. Śpi. ... Dzięki, ale nie dlatego cię obudziłem. Przed chwilą zadzwoniła do mnie pani Stanley. Mówi, że z piętra swojego domu widzi jakieś ogniska na klifie... Ach, tak. - Ojciec wyraźnie się zirytował, albo nawet rozgniewał. - Skąd taki pomysł? ... Doprawdy? - spytał z sarkazmem. - Nie musisz mnie przepraszać ... Tak, tak. Pilnujcie tylko, żeby ogień się nie rozprzestrzenił. Wiem, wiem. Jestem zaskoczony, że w ogóle udało się coś podpalić w taką pogodę.
Charlie zawahał się, a potem dodał z oporami: - Dziękuję, że przysłałeś swoich chłopców. Miałeś rację znają las o niebo lepiej niż my. To Sam ją znalazł. Jakbym mógł się jakoś odwdzięczyć... No, zdzwonimy się jeszcze - zgodził się, nadal nie w humorze. Pożegnali się i odwiesił słuchawkę. Wchodząc do saloniku, mamrotał coś do siebie.
- Coś nie tak? - spytałam. Natychmiast znalazł się przy mnie.
- Przepraszam, skarbie. Obudziłem cię. Kucnął przy kanapie.
- Co się pali?
- To nic takiego - zapewnił mnie. - Palą ogniska na klifie.
- Ogniska? - Nie wydawałam się być zaciekawiona. Wydawałam się być martwa.
- To dzieciaki z rezerwatu. - Charlie skrzywił się. - Przeginają - Przeginają? - powtórzyłam.
Widać było, że nie jest skory zdradzić mi szczegóły. Wbił wzrok w podłogę.
- Świętują - wytłumaczył rozgoryczony.
Było oczywiste, że młodzi Indianie nie cieszą się bynajmniej z mojego odnalezienia.
- Świętują, bo Cullenowie wyjechali - odgadłam. - No tak.
Nie lubiano ich w La Push.
Ouileuci w dawnych wiekach wierzyli nie tylko w Potop i w to, że wywodzą się od wilków, lecz także w istnienie tak zwanych Zimnych Ludzi - żywiących się krwią istot, wrogów plemienia. Dla większości mieszkańców La Push Zimni Ludzie byli obecnie jedynie postaciami z legendy, ale niektórzy nie odrzucili wiary przodków. Należał do nich między innymi serdeczny przyjaciel Charliego, Billy Black, chociaż jego własny syn Jacob wstydził się przesądnego ojca. Billy ostrzegł mnie, żebym trzymała się od Cullenów z daleka...
Cullenowie... To nazwisko coś mi mówiło... Coś przerażającego, z czym nie byłam gotowa się zmierzyć, zaczęło wypełzać z zakamarków mojej pamięci.
- Co za głupota - mruknął Charlie.
- Siedzieliśmy w milczeniu. Niebo za oknem nie było już czarne.
Gdzieś tam, za ścianą deszczu, zza horyzontu wyłaniało się nieśmiało słońce.
- Bella?
Spojrzałam na ojca niepewnie. - Edward zostawił cię samą w lesie?
- Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? - odbiłam piłeczkę.
Chciałam uciekać przed tym, co nieuniknione, tak długo, jak to było możliwe.
- Przecież zostawiłaś liścik - zdziwił się Charlie. Z tylnej kieszonki dżinsów wyjął poplamioną, niemiłosiernie pomiętą kartkę papieru. Musiał ją składać i rozkładać wiele razy. Tusz długopisu rozmazał się od wilgoci, ale pismo było wciąż czytelne i na pierwszy rzut oka wyglądało na moje własne.
Idę na spacer z Edwardem. Będziemy trzymać się ścieżki. Niedługo wrócę. B.”
- Kiedy zrobiło się ciemno, a ciebie ciągle nie było, zadzwoniłem do Cullenów. Nikt nie odbierał, więc zadzwoniłem do szpitala i doktor Grenady powiedział mi, że Carlisle już tam nie pracuje.
- Dokąd się przeprowadzili? Charlie wytrzeszczył oczy.
- Edward ci nie powiedział?
Kuląc się, pokręciłam przecząco głową. Od trzykrotnej wzmianki o Edwardzie puściły tamy - moje serce zalała fala nieopisanego bólu. Nie spodziewałam się, że będzie wciąż tak żywy.
Charlie przyglądał mi się podejrzliwie.
- Carlisle'owi zaoferowano posadę w dużym szpitalu w Los Angeles. Sądzę, że skusiła go gigantyczna podwyżka.
- Słoneczne LA. - ostatnie miejsce, jakie w rzeczywistości by wybrał. Przypomniał mi się mój koszmar z lustrem sprzed kilku dni Edward w snopie jaskrawego światła, iskrzący się niczym diamentowy posąg…Ból wzmógł się, kiedy przed oczami stanęła mi jego twarz.
- Chcę wiedzieć, czy Edward zostawił cię samą w środku lasu. - Charlie nie dawał za wygraną.
Na dźwięk imienia ukochanego zwinęłam się w kłębek, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Nie miałam pojęcia, jak oszczędzić sobie cierpienia.
- To moja wina. Zostawił mnie na ścieżce, tylko parę metrów od domu, a ja pobiegłam za nim, jak głupia...
Charlie zaczął coś mówić, ale zatkałam sobie uszy dziecinnym gestem.
- Nie chcę o tym rozmawiać, tato. Pójdę spać do siebie.
Nim zdążył zareagować, byłam już na schodach.
Gdy tylko dowiedziałam się, że ktoś był w domu, żeby zostawić liścik dla Charliego, przyszło mi do głowy, że nie tylko coś zostawiono, ale i coś zabrano. Musiałam to sprawdzić jak najszybciej. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.
W moim pokoju wszystkie sprzęty i przedmioty stały tam, gdzie rano. Zamknęłam za sobą drzwi i podbiegłam do odtwarzacza CD. Nacisnęłam przycisk blokady. Wieczko odskoczyło.
Odtwarzacz był pusty.
Album od Renee leżał na podłodze przy łóżku, tam, gdzie go położyłam, ale nie dałam się na to nabrać. Wystarczyło zajrzeć na pierwszą stronę. Malutkie metalowe narożniki nie przytrzymywały już żadnego zdjęcia. Jedynym dowodem na to, że kiedyś się tam znajdowało, był podpis: „Edward Cullen. W kuchni Charliego. Trzynasty września”.
Nie przejrzałam albumu do końca. Byłam pewna, że Edward zabrał zarówno swoje pozostałe fotografie, jak i film. Nie zapomniał o niczym.
„Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali”. Obiecał mi i dotrzymał słowa.
Pod kolanami poczułam gładkość drewnianej podłogi - a potem pod dłońmi, a potem pod policzkiem. Miałam nadzieję, że zemdleję, ale niestety nie straciłam przytomności. Fale bólu, które dotąd smagały tylko moje serce, zalały mnie całą aż po czubek głowy, wciągały w otchłań.
Nie walczyłam o to, by powrócić na powierzchnię.

PAŹDZIERNIK

LISTOPAD

GRUDZIEŃ

STYCZEŃ

"Zmierzch"- Stephanie Meyer


15 CULLENOWIE
Obudziło mnie matowe światło kolejnego, pochmurnego dnia. Byłam wciąż półprzytomna, ręką przesłaniałam oczy. Coś, jakiś sen nieskory odejść w niepamięć, próbowało mozolnie przebić się do mojej świadomości. Z jękiem przewróciłam się na drugi bok, mając nadzieję, że uda mi się jeszcze zdrzemnąć. I wtedy przypomniały mi się wydarzenia minionego dnia.
Ach! - Podniosłam się na łóżku tak szybko, że zakręciło mi się w głowie.
Twoja fryzura przypomina stóg siana, ale i tak mi się podoba - dobiegło z bujanego fotela w kącie.
- Edward! Zostałeś! - zawołałam uradowana. Bez namysłu przebiegłam przez pokój i usiadłam mu na kolanach. Nagle moje myśli dogoniły czyny. Zastygłam w bezruchu, zszokowana i niekontrolowanym wybuchem entuzjazmu. Spojrzałam na Edwarda, bojąc się, że przesadziłam.
Śmiał się tylko.
- Oczywiście, że zostałem - odpowiedział. Trochę go zaskoczyłam, ale wydawał się zadowolony, że tak zareagowałam. Gła­skał mnie po plecach.
Położyłam mu ostrożnie głowę na ramieniu, wdychając cu­downą woń jego skóry.
Myślałam, że to wszystko mi się tylko śniło.
Nie masz tak bogatej wyobraźni - zażartował.
Charlie! - Znów się zapomniałam, podskoczyłam i rzuciłam do drzwi.
Wyjechał godzinę temu. Mogę też poświadczyć, że wpierw podłączył ci na powrót akumulator. Muszę przyznać, że się roz­czarowałem. Czy naprawdę powstrzymałaby cię byle awaria sa­mochodu?
Stałam wciąż przy drzwiach. Korciło mnie, żeby wrócić do Edwarda, ale przypomniało mi się, że nie myłam jeszcze zębów po nocy.
Zazwyczaj nie jesteś rano taka skołowana - zauważył, wyciągając ku mnie ręce w zapraszającym geście.
Ludzkie potrzeby wzywają mnie do łazienki - wyznałam.
Idź, idź. Zaczekam.
Wypadłam z pokoju w podskokach. Nie wiedziałam, co się mną dzieje. Nie rozpoznawałam ani swoich uczuć, ani odbicia w lustrze. Oczy miałam błyszczące, a skórę na kościach policzkowych usianą czerwonymi plamkami. Umywszy zęby, doprowadziłam do porządku swoje włosy, a następnie spryskałam twarz zimną wodą, usiłując się uspokoić. Na próżno. Do sypialni wróciłam biegiem.
Trudno mi było uwierzyć w to, że Edward nadal jest w pokoju i czeka na mnie z otwartymi ramionami. Gdy tylko go zobaczyłam wróciły palpitacje.
- Witaj - zamruczał, przyciągając mnie do siebie. Kołysał mnie przez chwilę w milczeniu. Dopiero teraz zauwa­żam, że jest inaczej ubrany i ma starannie przyczesane włosy.
- A jednak opuściłeś posterunek? - spytałam retorycznie oskarżycielskim tonem, dotykając kołnierzyka jego świeżej ko­szuli.
- Jak mógłbym wyjść rano w tym samym ubraniu, w którym wszedłem wczoraj? Co by sąsiedzi powiedzieli?
Wywróciłam oczami.
- Spałaś mocno, nic nie przegapiłem. - Uśmiechnął się łobu­zersko. - Rozmowna byłaś wcześniej.
0 nie! Co znowu wygadywałam? Spojrzał na mnie z czułością.
- Powiedziałaś, że mnie kochasz.
To już wiesz - przypomniałam mu, spuszczając wzrok. - Ale zawsze miło usłyszeć.
Wtuliłam twarz w jego ramię.
Kocham cię - szepnęłam.
Jesteś całym moim życiem.
Nie trzeba było nic dodawać. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Kołysaliśmy się miarowo, a za oknem robiło się coraz jaśniej.
- Czas na śniadanie - oświadczył Edward znienacka. Chciał mi zapewne udowodnić, że tym razem pamięta o wszystkich moich człowieczych potrzebach. Podniosłam dłoń do gardła i spojrzałam na niego z przerażeniem w oczach. Wyraźnie zbiłam go z tropu.
- Żartuję - prychnęłam. - A twierdziłeś, że kiepska ze mnie aktorka!
Skrzywił się.
To nie było zabawne.
To było bardzo zabawne i dobrze o tym wiesz - powiedziałam, ale przyjrzałam się uważniej jego złotym oczom, żeby upewnić się, czy mi wybaczył. Chyba wybaczył.
Mam to sformułować inaczej? - spytał. - Proszę bardzo czas, żebyś zjadła śniadanie.
Okej.
Przerzucił mnie sobie przez ramię, delikatnie, ale i tak z zapierającą mi dech w piersiach zręcznością. Zniósł mnie po schodach ignorując moje protesty, a w kuchni posadził bezceremonialnie na krześle.
Wszystkie ściany i szafki błyszczały wesoło, jakby mój nastrój udzielał się nawet rzeczom martwym.
Co na śniadanie? - zapytałam uradowana.
Hm... - Znów zbiłam go z pantałyku. - Czy ja wiem... A na co masz ochotę?
Podniosłam się z miejsca z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Już dobrze, sama świetnie sobie poradzę. Ty patrz, a ja ruszam na małe polowanie.
Czując, że Edward nie spuszcza mnie z oczu ani na moment, przygotowałam dla siebie miskę płatków z mlekiem. Już miałam usiąść, ale się zawahałam.
Może coś ci podać? - Nie chciałam być niegościnna. Rzucił mi pobłażliwe spojrzenie.
Po prostu jedz, Bello.
Gdy wcinałam płatki, przyglądał mi się uważnie. Nieco mnie krępowało. Chrząknęłam znacząco.
- Jakie mamy plany na dzisiaj?
- Hm... - Zastanowił się, jak mi to zaproponować. - Co powiesz na spotkanie z moją rodziną?
Przełknęłam głośno ślinę.
- Boisz się? - Spytał z nadzieją.
- Tak - przyznałam. Kłamstwo nie miało sensu - i tak odczytałby prawdę z moich oczu.
- Nie martw się. - Uśmiechnął się krzywo. - Ze mną będziesz bezpieczna.
- Nie ich się boję - wyjaśniłam - tylko tego, że nie przypadnę im do gustu. Będą chyba, hm, zaskoczeni, jeśli przyprowadzisz kogoś takiego jak ja. Czy wiedzą, że znam ich sekret?
- Wiedzą o wszystkim. - Uśmiechał się, ale w jego glosie słychać było niechęć. - Wczoraj nawet zakładali się o to, czy mi się uda. Nie wiedzieć, czemu, żadne, oprócz Alice, nie dawało mi szans. Ha! Tak czy siak, w rodzinie nie mamy przed sobą tajemnic. Trud­no by było inaczej, skoro ja czytam w myślach, a Alice przewiduje przyszłość.
Tak, a Jasper owija cię sobie wokół palca tak, że nawet nie wiesz, kiedy zacząłeś się zwierzać.
Pamiętasz - pochwalił.
Od czasu do czasu coś mi zostaje w głowie - stwierdziłam z lekkim sarkazmem. - To Alice miała wizję, z której wynikało, że jednak złożę wam nazajutrz wizytę?
Edward zareagował dziwnie.
Coś w tym rodzaju - bąknął, odwracając twarz. Przygląda­łam mu się zaciekawiona.
Dobre to chociaż? - spytał po chwili, zerkając na moje śnia­danie. - Nie wygląda zachęcająco.
- Cóż, nie jest to rozdrażniony grizzly... - Spojrzał na mnie spode łba, ale go zignorowałam. Przez resztę posiłku zachodziłam w głowę, czemu tak dziwnie się zachował. Tymczasem Edward stał na środku kuchni, wyglądając bez specjalnego zainteresowania przez okna. Znów przypominał posąg Adonisa.
Nagle przeniósł wzrok na mnie i uśmiechnął się tak, jak lubiłam najbardziej.
- Sądzę, że ty też powinnaś przedstawić mnie swojemu ojcu.
- Już cię zna.
- Chodzi mi o to, że powinnaś uświadomić go, że jestem twoim chłopakiem.
Dlaczego? - Zrobiłam się podejrzliwa.
Tak się chyba robi, nieprawdaż? - spytał niewinnie.
Nie mam pojęcia - przyznałam szczerze. Zupełnie nie miałam doświadczenia w tych sprawach. Poza tym trudno było nas nazwać przeciętną parą, którą obowiązują te same zasady, co wszystkich. - Można by się bez tego obejść. Nie oczekuję... To znaczy, nie musisz dla mnie udawać.
- Niczego nie udaję - odpowiedział spokojnie.
Zaczęłam gmerać nerwowo w misce.
Zamierzasz powiedzieć Charliemu, że jestem twoim chłopakiem, czy nie?
A jesteś? - Wzdrygałam się na samą myśl o tym, że Charlie i Edward mogliby znaleźć się w tym samym pokoju i miałoby jed­nocześnie paść słowo „chłopak”.
Cóż, przyznaję, w moim przypadku to określenie jest nieco naciągane.
Odniosłam wrażenie, że jesteś kimś więcej - zwierzyłam się, wpatrując w blat.
Ale zgodzisz się chyba, że możemy zataić przed Charliem tę radosną nowinę. - Pochylił się nad stołem i wziął mnie pod brodę. - Niemniej twój ojciec będzie musiał się dowiedzieć, dlaczego cią­głe kręcę się wokół jego córki. Nie chcę, żeby komendant Swan nałożył na mnie zakaz zbliżania się do ciebie.
Naprawdę będziesz się przy mnie kręcił? - spytałam, bo na­gle zrobiłam się niespokojna. - Będziesz przy mnie?
Jak długo zechcesz - zapewnił mnie Edward.
Jak najdłużej. Już zawsze.
Podszedł do mnie powoli z nieodgadnionym wyrazem twarzy i przyłożył opuszki palców do mojego policzka.
- Zasmuciłam cię?
Nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę zaglądał mi tylko głęboko w oczy.
- Skończyłaś już? - spytał znienacka.
- Tak. - Zerwałam się.
No to biegnij się ubrać. Poczekam tu na ciebie.
Z powrotem w sypialni wpatrywałam się długo w garderobę, nie wiedząc, na co się zdecydować. Wątpiłam w istnienie jakichkolwiek poradników dotyczących etykiety, w których tłumaczono by, jaki strój jest odpowiedni na pierwszą wizytę w rodzinnym domu ukochanego, jeśli takowy jest akurat wampirem. Ucieszyłam się, że choć w myślach odważyłam się wreszcie użyć tego słowa. Zdawałam sobie sprawę z tego, że świadomie go unikam.
W końcu wybór padł na moją jedyną spódnicę - długą, w kolorze khaki, o sportowym kroju. Założyłam też ciemnoniebieską bluzkę z dekoltem, w której, jak stwierdził Edward we wtorek, ślicznie wy­glądam. Zerknąwszy w lustro, upewniłam się, że moja fryzura po­zostawia wiele do życzenia, więc związałam włosy w koński ogon.
- Jest dobrze - mruknęłam do siebie, zbiegając po schodach. - Nic zbytnio uwodzicielskiego.
Nie spodziewałam się, że Edward czeka w przedsionku, i wpa­dłam na niego z impetem. Pomógł mi złapać równowagę, przytrzy­mał chwilę na wyciągnięcie ręki, a potem przyciągnął do siebie.
- Mylisz się - zamruczał mi do ucha. - Wyglądasz bardzo uwodzicielsko. Tak kusząco... Nie, to nie fair.
Jak bardzo kusząco? - spytałam. - Mogę się przebrać. Westchnął i pokręcił głową.
Nie bądź niemądra.
Pocałował mnie delikatnie w czoło. Woń jego oddechu nie po­zwalała mi się skupić, ściany pomieszczenia zaczęły wirować.
- Czy mam wyjaśnić, jak bardzo jesteś kusząca? - Było to najwyraźniej pytanie czysto retoryczne. Z dłońmi przyciśniętymi do jego torsu czekałam, co będzie dalej. Palce Edwarda sunęły w dół po moich plecach, a oddech przyspieszył. Znów zaczęło kręcić mi się w głowie. On tymczasem pochylił się i wolno, ostrożnie, po raz drugi złożył na mych ustach pocałunek. Moje wargi rozwarły się odrobinę... A potem była już tylko ciemność.
Bello? - Edward tulił mnie mocno do siebie, żebym upadła. Słychać było, że się o mnie boi.
Zemdlałam... Przez ciebie - oskarżyłam go słabym głosem.
I co ja mam z tobą począć, dziewczyno? - jęknął. - Kiedy pocałowałem cię wczoraj, rzuciłaś się na mnie, a dziś straciłaś przytomność!
Zaśmiałam się cicho. Nie doszłam jeszcze zupełnie do siebie.
A niby jestem we wszystkim dobry - westchnął.
W tym cały problem. Jesteś za dobry. O wiele za dobry.
Mdli cię? - spytał. Widywał już mnie w tym stanie.
Nie, to było coś zupełnie innego. Nie wiem, co się stało. Wydaje mi się, że zapomniałam o oddychaniu.
Lepiej będzie, jeśli zostaniesz jednak w domu.
Nic mi nie jest. Zresztą, co za różnica. Twoja rodzina i tak pomyśli, że jestem stuknięta.
Przyglądał się mi przez chwilę.
Lubię, gdy jesteś taka blada - oświadczył ni stąd, ni zowąd. Zarumieniłam się i odwróciłam wzrok, ale było mi milo.
Słuchaj, czy nie moglibyśmy już jechać? Mam dosyć zamar­twiania się, jak to będzie.
Chcę mieć jasność. Zamartwiasz się nie, dlatego, że jedziemy do domu pełnego wampirów, tylko dlatego, że mogą cię nie zaak­ceptować, tak?
Zgadza się. - Nie dałam po sobie poznać, jak bardzo mnie zaskoczył, używając z taką swobodą unikanego do tej pory słowa.
Pokręcił głową.
- Jesteś niesamowita.
Edward prowadził. Dopiero, gdy minęliśmy centrum miastecz­ka, zorientowałam się, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie znajduje się dom Cullenów. Przejechaliśmy nad rzeką Calawah, a potem skierowaliśmy się na północ. Domy stały tu coraz rzadziej i były coraz bardziej okazałe. Po pewnym czasie siedziby ludzkie zupełnie znikły nam z oczu. Jechaliśmy przez zasnuty mgłą las . Zastanawiałam się właśnie, czy nie spytać, ile jeszcze, gdy skręciliśmy raptownie w jakąś nieutwardzoną drogę. Była nieoznaczona, ledwie widoczna wśród kęp paproci i to tylko na kilka metrów, bo wiła się bardzo i znikała co chwila za pniem kolejnego olbrzymiego drzewa.
Po paru milach las zaczął rzednąć i nagle znaleźliśmy się na wielkiej polanie, która być możne pełniła również funkcję trawnika.
Nie było tu jednak jaśniej, ponieważ cały teren ocieniały skutecznie gęste gałęzie sześciu sędziwych cedrów. Otaczały one centralnie położone domostwo, które okalała również pogrążona w mroku weranda.
Nie wiem, czego się właściwie spodziewałam, ale z pewnością nie tego. Zgrabny, foremny budynek liczył sobie jakieś sto lat, a próbę czasu przeszedł z pewnością zwycięsko. Zbudowany na planie prostokąta, miał dwa piętra i ściany w kolorze złamanej bie­li. Okna i drzwi były albo oryginalne, albo świetnie zrekonstru­owane. Przed domem nie stał żaden samochód. Słychać było szum pobliskiej rzeki, ale kryła się widocznie gdzieś za ciemną ścianą lasu.
No, no.
Podoba ci się?
- Hm... Ma pewien specyficzny urok. Śmiejąc się, Edward pociągnął mnie za kucyk.
Gotowa? - spytał, otwierając drzwiczki.
Ani trochę. Ale chodźmy. - Usiłowałam się roześmiać, lecz stres ściskał mi gardło. Nerwowym gestem przygładziłam włosy.
- Wyglądasz ślicznie. - Zupełnie spontanicznie chwycił moją dłoń.
Przeszliśmy przez szeroką, ciemną werandę. Wiedziałam, że Edward potrafi wyczuć moje napięcie - żeby dodać mi otuchy, rysował kciukiem kółka na wierzchu mojej dłoni.
Utworzył przede mną frontowe drzwi.
Wystrój wnętrza był mniej przewidywalny niż wygląd samego domu, zaskoczył mnie. Powitała mnie ogromna, jasna przestrzeń. Niegdyś parter składał się zapewne z wielu pokoi, ale większość ścian usunięto. Wychodząca na południe ściana naprzeciw była jednym wielkim oknem, za którym, w cieniu cedrów ciągnął się trawnik sięgający brzegu szerokiej rzeki. Nad częścią po prawej górowały masywne, drewniane, zakręcające schody. Zewsząd biły w oczy różne odcienie bieli - białe były deski podłogi, ściany, grube kilimy, a także belkowany sufit.
Na lewo od drzwi, na podwyższeniu, tuż koło imponujące koncertowego fortepianu, czekali gotowi się przywitać rodzice Edwarda.
Doktora Cullena widziałam już oczywiście wcześniej, ale mimo to poraziła mnie jego uroda i zadziwiająco młody wygląd. U jego boku, jak się domyślałam, stała Esme - jedyny nieznany mi jeszcze członek rodziny. Była tak samo blada i piękna jak pozostali, a coś w jej twarzy o kształcie serca i miękkich, falistych, jasnobrązowych włosach przywodziło na myśl niewinne dziewczęta z epoki kina nie­mego. Natura poskąpiła jej wzrostu, ale i zbędnych kilogramów, choć z pewnością miała bardziej zaokrąglone kształty niż reszta. Oboje byli ubrani na luzie, a jasne kolory ich ubrań harmonizowały z wystrojem domu. Uśmiechnęli się na mój widok, nie podeszli jed­nak bliżej. Domyśliłam się, że nie chcą mnie przestraszyć.
Carlisle, Esme - głos Edwarda przerwał ciszę - oto Bella.
Serdecznie witamy. - Carlisle podszedł do mnie, bacząc na każdy swój krok, i z rezerwą wyciągnął rękę w moim kierunku. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Miło znowu pana widzieć, panie doktorze.
Proszę, mów mi Carlisle.
Carlisle. - Uśmiechnęłam się ciepło, zdziwiona nagłym przypływem pewności siebie. Poczułam, że Edwardowi ulżyło.
Esme poszła w ślady męża. Tak jak się spodziewałam, jej ręka była lodowata, a uścisk silny.
Milo cię poznać, Bello. - Zabrzmiało to szczerze.
Mnie również jest miło. - Nie kłamałam. Czułam się jakbym znalazła się w bajce. Oto przede mną stało żywe wcielenie królewny Śnieżki.
- Gdzie Alice i Jasper? - spytał Edward, ale nikt mu nie odpowiedział, ponieważ oboje pojawili się właśnie u szczytu schodów.
- Cześć, Edward! - zawołała wesoło Alice. Zbiegła po schodach szybko, że tylko mignęły mi jej czarne włosy i biała skóra. Udało jej się jednak z wdziękiem zatrzymać tuż przede mną. Carlisle z Esmą spojrzeli na dziewczynę karcąco, ale spodobało mi się jej zachowanie. Było takie naturalne - przynajmniej jak na nią.
- Cześć, Bella! - Alice przyskoczyła do mnie radośnie i pocało­wała w policzek. Carlisle i Esme zamarli. Mnie też zaskoczyła, ucieszyłam się jednak, że mnie aż do tego stopnia akceptuje. Zer­knęłam na Edwarda. Wyczułam wcześniej, że cały zesztywniał, ale jego miny nie dało się rozszyfrować.
- Rzeczywiście cudnie pachniesz - powiedziała Alice. - Nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. - Tym stwierdzeniem bar­dzo mnie zawstydziła.
Zapadła krępująca cisza. Na szczęście w tej samej chwili dołą­czył do nas Jasper. Ten wysoki chłopak miał w sobie coś z lwa. Z miejsca poczułam się rozluźniona, przestałam przejmować się tym, gdzie się znajduję. Dostrzegłam, ze Edward przygląda się bratu krzywo, podnosząc jedną brew, i przypomniało mi się, jakie zdolności posiada ten blondyn.
- Hej - powiedział. On jeden trzymał się na dystans, nie wy­ciągnął dłoni na powitanie. Mimo to nie sposób było czuć się przy nim skrępowanym.
- Cześć, Jasper. - Uśmiechnęłam się blado, najpierw do niego, a potem i do pozostałych. - Miło was wszystkich poznać. Macie piękny dom - dodałam konwencjonalnie.
- Dziękujemy - odezwała się Esme. - Cieszymy się bardzo, że przyszłaś. - W jej głosie pobrzmiewał pewien ton, którego nie rozpoznałam od razu, ale w końcu zdałam sobie sprawę, że przy­zwana matka Edwarda uważa, że przychodząc do ich domu, postąpiłam bardzo odważnie.
Spostrzegłam, że wśród nas nie ma Rosalie oraz Emmetta, i przypomniałam sobie, że gdy spytałam Edwarda, czemu jego rodzeństwo mnie nie lubi, on zaprzeczał, że tak jest, z podejrzliwą gorliwością.
Zastanawiałabym się dalej nad nieobecnością tej pary, ale moją uwagę przykuła mina Carlisle'a. Spojrzał znacząco na Edwarda a kątem oka zauważyłam, że mój towarzysz kiwa głową.
By nie wyjść na podejrzliwą, zaczęłam wędrować wzrokiem po pokoju. Instrument na podwyższeniu doprawdy robił wrażenie. Nagle przypomniało mi się moje marzenie z dzieciństwa. Obiecywałam sobie, że jeśli kiedykolwiek wygram w totka, kupię taki fortepian mamie. Nie była jakoś specjalnie uzdolniona w tym kierunku - grywała wyłącznie w domowym zaciszu na naszym pianinie z drugiej ręki - ale ubóstwiałam ją wówczas oglądać. Była taka radosna i zaabsorbowana, wydawało mi się, że to zupełnie inna oso­ba, jakaś tajemnicza istota, która wstąpiła w tak dobrze mi znaną mamusię. Rzecz jasna byłam zmuszana do uczęszczania na lekcje gry, ale, jak chyba większość dzieciaków, tak długo marudziłam, aż dano mi spokój.
Esme dostrzegła moje zainteresowanie.
Grasz? - spytała, wskazując fortepian.
Pokręciłam przecząco głową.
Skąd, ale jest tak piękny. To twój?
Nie - zaśmiała się. - Edward nie mówił ci, że jest muzykalny?
- Muzykalny? - zerknęła z wyrzutem na mojego kompana . Zrobił minę niewiniątka. Powinnam była się domyślić.
Esme nie wiedziała, o co mi chodzi.
- Nie ma rzeczy, której by nie potrafił, czyż nie? - wyjaśniłam.
Jasper prychnął, a Esme spojrzała na Edwarda z przyganą w oczach.
Mam nadzieję, że się zbytnio nie popisywałeś - stwierdziła - Tak nie przystoi.
Tylko odrobinkę. - Na dźwięk jego swobodnego śmiechy twarz Esme rozpogodziła się. Wymienili znaczące spojrzenia, których nie zrozumiałam. Wyglądała teraz na bardzo czymś ukontentowaną.
- Edward jest raczej zbyt skromny - uściśliłam.
- No to zagraj dla niej - zachęciła go Esme.
- Przed chwilą powiedziałaś, że nie przystoi się popisywać.
- Od każdej reguły są wyjątki.
- Z chęcią posłucham, jak grasz - wtrąciłam.
- No to załatwione. - Esme popchnęła Edwarda w stronę instrumentu. Pociągnął mnie za sobą i razem zasiedliśmy przy fortepianie.
Zanim dotknął klawiatury, zerknął na mnie z taką miną, jakbym go do czegoś zmuszała.
A potem jego zwinne palce poszły w tany, tylko migały na tle ko­ści słoniowej. Pokój wypełniła piękna melodia o tak skomplikowa­nej kompozycji, że sposób, w jaki radzi sobie z nią jedna para rąk, przechodził ludzkie pojęcie. Mimowolnie otworzyłam usta. Reszta rodziny, widząc moją reakcję, wybuchła stłumionym śmiechem.
Edward przeniósł wzrok na mnie, nie przerywając gry, i mru­gnął.
- I jak, podoba ci się?
- Sam to skomponowałeś? - Nareszcie to do mnie dotarło.
Przytaknął milcząco.
- To ulubiony utwór Esme - dodał. Zamknąwszy oczy, pokręciłam głową.
Coś nie tak?
Czuję się jak ostatnie zero.
Melodia zwolniła, zrobiła się bardziej nastrojowa. Ze zdumie­niem rozpoznałam w niej rozbudowaną wersję wczorajszej koły­sanki.
- Napisałem ją specjalnie dla ciebie - szepnął Edward. Trudno było jej słuchać i nie rozczulić się, niczym na widok słodkiego nie­mowlęcia.
Ze wzruszenia odebrało mi mowę.
- Zauważyłaś? Lubią cię. Zwłaszcza Esme.
Zerknęłam za siebie, ale pokój opustoszał.
- Gdzie się wszyscy podziali?
- Myślę, że ulotnili się dyskretnie, żeby zapewnić nam nieco prywatności.
Westchnęłam.
- Ci tu może mnie lubią, ale Emmett i Rosalie... - Zamilkłam, nie wiedząc, jak wyrazić moje podejrzenia.
Edward zmarszczył czoło.
- Rosalie się nie przejmuj - powiedział stanowczym tonem. - Jeszcze zmieni zdanie.
Nie dowierzając, zacisnęłam zęby. - A Emmett?
Cóż, uważa, że oszalałem, ale to mnie się czepia, a nie ciebie. Próbuję przekonać do ciebie Rosalie.
Dlaczego tak ją drażnię? - Nie byłam pewna, czy chce poznać odpowiedź na to pytanie.
Teraz to Edward westchnął.
Z całej naszej rodziny Rosalie najbardziej męczy to, że... że musi być tym, kim jest. Ciężko jej pogodzić się z tym, że ktoś z zewnątrz zna jej sekret. No i jest odrobinę zazdrosna.
Zazdrosna? Zazdrości mi czegoś? - Trudno mi było w to uwierzyć. Jak ten chodzący ideał urody mógł mi czegokolwiek za­zdrościć? Czego, u licha?
Jesteś człowiekiem. - Edward wzruszył ramionami. - Ona też by tak chciała.
Ach... - bąknęłam oszołomiona. - Jest jeszcze Jasper. On też raczej nie...
To akurat moja wina - przyznał Edward. - Jak ci mówiłem, dołączył do nas jako ostatni. Poradziłem mu, że lepiej będzie, jeśli zachowa dystans.
Przypomniało mi się, dlaczego miałby tak postępować, i zadrżałam.
A co sądzą o całej tej sytuacji Esme i Carlisle? - odezwałam się szybko, żeby nie zauważył mojej reakcji.
Cieszą się z mojego szczęścia. Poniekąd Esme zaakceptowałaby cię nawet, gdyby okazało się, że masz trzecie oko i błonę między palcami.
Martwiła się o mnie od wielu lat. Bała się, że coś jest ze mną nie tak, że zbyt wcześnie zostałem przemieniony. Odetchnęła z ulgą. Za każdym, razem, gdy cię dotykam, niemal zachłystuje się z ekscytacji.
Alice też wydaje się pełna entuzjazmu. ,. postrzega świat po swojemu - odparł Edward przez zaciśnięte usta.
- Ale nic więcej mi na ten temat nie powiesz, prawda?
Zrozumieliśmy się bez słów. On wiedział już, że jestem świadoma tego, iż coś przede mną ukrywa, ja zaś, że nic mi nie wyja­wi. Przynajmniej nie teraz.
- A co takiego Carlisle przekazał ci telepatycznie, że skinąłeś głową?
Zauważyłaś? - zdziwił się.
Oczywiście.
Edward pogrążył się na chwilę w myślach.
- Przekazał mi pewne informacje. Nie był pewien, czy chciał­bym, żebyś się o tym dowiedziała.
- A dowiem się?
- Musisz, ponieważ przez następne kilka dni, a nawet tygodni, będę wobec ciebie trochę... nadopiekuńczy. Nie chcę, żebyś po­myślała, iż jestem urodzonym tyranem.
0 co chodzi?
Właściwie to nic takiego. Alice przewidziała, że będziemy mieli gości. Wiedzą, że tu mieszkamy, i są nas ciekawi.
Gości?
- Tak... Rozumiesz, nie są tacy jak my. To znaczy, jeśli chodzi samokontrolę. Pewnie nawet nie pojawią się w mieście, ale do ich wyjazdu z pewnością ani na minutę nie spuszczę cię z oka.
Wzdrygnęłam się.
- Nareszcie jakieś normalne zachowanie! - mruknął. - Zaczynałem się już zastanawiać, gdzie się podział twój instynkt samozachowawczy.
Puściłam tę uwagę mimo uszu i zaczęłam rozglądać się po pokoju.
- Nic tego się spodziewałaś, prawda? - spytał Edward z satysfakcją w głosie.
Nie - przyznałam.
Żadnych trumien, żadnych stosów czaszek w kątach. Chyba nie uświadczysz tu nawet pajęczyny. Musiało cię spotkać wielkie rozczarowanie - ciągnął z sarkazmem.
Zignorowałam go.
- Tak tu jasno. I przestronnie.
- To jedyne miejsce, w którym możemy być sobą - spoważniał. Grana przez Edwarda melodia, moja melodia, coraz bardziej melancholijna, dobiegła wreszcie końca. Ostatnia nuta pobrzmie­wała jeszcze jakiś czas przejmująco.
- Dziękuję - szepnęłam. W oczach miałam łzy. Zawstydzona otarłam je szybko wierzchem dłoni.
Edward dotknął delikatnie miejsca, w którym jedną przeoczy­łam, po czym podniósł dłoń do oczu i przyjrzał się przechwyconej kropli. Tak szybko, że nie mogłam mieć pewności, czy naprawdę byłam tego świadkiem, włożył palec do ust i zlizał słony płyn.
Spojrzałam na niego pytająco i długo patrzyliśmy sobie w oczy. W końcu się uśmiechnął.
Chcesz zobaczyć resztę domu?
I nic będzie żadnych trumien? - upewniłam się, nie do koń­ca pokrywając ironią lekkie podenerwowanie.
Śmiejąc się, ujął moją dłoń i poprowadził w stronę schodów.
- Żadnych trumien - przyrzekł.
Zaczęliśmy wspinać się po masywnych stopniach, ja z ręką na wyjątkowo gładkiej poręczy. Zarówno ściany, jak i podłogę hallu na piętrze wyłożono drewnem o barwie miodu.
Tam jest pokój Rosalie i Emmetta, tam gabinet Carlislea, tam sypialnia Alice... - Przerwał, bo stanęłam jak wryta na widok ozdoby ściennej, wiszącej tuż nad moją głową. Musiałam wyglądać na mocno zbitą z tropu, bo zachichotał.
Bez obaw, możesz parsknąć śmiechem - powiedział. - Groteskowy efekt jest zamierzony.
Nie zaśmiałam się jednak, tylko odruchowo podniosłam rękę, jak bym chciała dotknąć owego artefaktu. Był to spory, drewniany krzyż. Pociemniały od starości kształt odcinał się od jasnej ściany.
Nie odważyłam się sprawdzić, czy w dotyku jest tak jedwabisty, jak mi się to wydawało.
- Musi być bardzo stary.
Edward wzruszył ramionami.
- Lata trzydzieste siedemnastego wieku, tak mniej więcej.
Przeniosłam wzrok na mojego towarzysza.
- Czemu to tu trzymacie?
- To pamiątka rodzinna. Należał do ojca Carlisle'a.
- Zbierał antyki? - zasugerowałam z powątpiewaniem.
- Nie, sam go wyrzeźbił. Był wikarym. Ten krzyż wisiał na ścianie nad pulpitem, zza którego głosił kazania.
Nie byłam pewna, czy moja twarz zdradza, jak bardzo jestem zszokowana. Na wszelki wypadek wolałam wpatrywać się w krzyż. Czyli miał ponad trzysta siedemdziesiąt lat! Próbowałam sobie z wysiłkiem wyobrazić taki szmat czasu.
- Wszystko w porządku? - spytał Edward z troską.
Nie odpowiedziałam.
To ile lat ma Carlisle? - szepnęłam, nie odrywając wzroku od sędziwego krzyża.
Niedawno obchodził trzysta sześćdziesiąte drugie urodziny.
Przeniosłam wzrok na Edwarda. Nasuwały mi się setki py­tań.
Opowiadając przyglądał mi się bacznie.
- Carlisle urodził się w Londynie w latach czterdziestych sie­demnastego wieku, a przynajmniej tak podejrzewa, ponieważ prości ludzie w owych czasach nie zaprzątali sobie zbytnio głowy kalendarzem. W każdym razie było to tuż przed ustanowieniem protektoratu Cromwella.
Świadoma tego, że jestem obserwowana, starałam się zachować kamienną twarz - najłatwiej było po prostu traktować to wszystko jak bajkę.
- Był jedynym synem anglikańskiego pastora, matka zmarła przy porodzie. Jego ojciec był człowiekiem wielce nietolerancyjnym. Gdy do władzy doszli protestanci, z entuzjazmem włączył się do prześladowania katolików oraz wyznawców innych religii. Wierzył także głęboko w realną obecność szatana na ziemi. Przewodził polowaniom na czarownice, wilkołaki... i wampiry.
Na dźwięk lego ostatniego słowa znieruchomiałam. Edward nie mógł tego przeoczyć, lecz mimo to nie przerwał opowieści.
Spalili na stosie wielu niewinnych ludzi, bo, rzecz jasna ci których z taką pasją szukał, nie dawali się tak łatwo złapać.
Kiedy pastor się zestarzał, obowiązki głównego łowczego przekazał swemu synowi. Z początku Carlisle nie spisywał się najle­piej - miał trudności z szafowaniem oskarżeniami i dostrzeganiem demonów tam, gdzie ich nie było. Był jednak sprytniejszy od ojca i wytrwały. Odkrył w końcu, że grupa prawdziwych wampirów mieszka w kanałach pod miastem. Wychodziły stamtąd tylko nocą, na polowanie. Potwory nie należały wówczas do świata legend i mi­tów i wiele z nich tak właśnie musiało egzystować.
Ludzie zabrali z sobą widły i pochodnie - Edward zaśmiał się po­nuro - i otoczyli miejsce, w którym według Carlisle'a wampiry wydo­stawały się na ulicę. Rzeczywiście, po pewnym czasie jeden wyszedł.
Mówił teraz tak cicho, że z trudem wyłapywałam poszczególne słowa.
- Musiał być bardzo stary i osłabiony głodem. Wyczuwszy no­sem obecność tłumu, ostrzegł pozostałych po łacinie, a potem ru­szył pędem przed siebie ulicami miasta. Carlisle przewodził pogo­ni - miał wtedy dwadzieścia trzy lata i był szybkim biegaczem. Wampir potrafiłby umknąć im z łatwością, lecz, jak sądzi Carlisle, jego głód wziął górę. Potwór odwrócił się nagle i zaatakował. Wpierw rzucił się na Carlisle'a, ale nadbiegli inni ludzie. Musiał się bronić. Zabił dwóch mężczyzn i uprowadził trzeciego. Carlisle tymczasem wykrwawiał się na bruku.
Edward zamilkł na chwilę. Wyczułam, że dokonuje pewnej korekty faktów, ponieważ pragnie coś przede mną zataić.
- Wiedział co się teraz stanie - ciała zostaną spalone. On sam również. Zawsze niszczyli wszystko, co miało kontakt z istotami ciemności. Instynktownie postąpił więc tak, by ocalić swoje życie. Tłum pognał za wampirem. Korzystając z okazji, Carlisle poczołgał się do pobliskiej piwniczki, gdzie spędził trzy dni ukryty w stercie gnijących kartofli. To cud, że nikt go nie znalazł, że nie zdradził się szmerem czy jękiem. A potem było już po wszystkim i uświadomił sobie swoją przemianę.
Nie wiem, jaką miałam minę, ale Edward nagle przerwał.
Dobrze się czujesz?
Tak, tak. - Zagryzłam wargi, żeby nie zarzucić go gradem pytań, ale widać ciekawość bila mi z oczu.
Uśmiechnął się.
Spodziewam się, że masz do mnie parę pytań.
Kilka się znajdzie.
Uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej, pociągnął mnie za rękę w głąb korytarza.
- No to chodź - powiedział. - Coś ci pokażę.
16 CARLISLE
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pokoju, który, według opisu Edwarda, służył jego przyszywanemu ojcu za gabinet.
- Wejdźcie, proszę - zachęcił nas glos Carlisle'a.
Sufit był tu bardzo wysoko, a okna wychodziły na zachód. Podob­nie jak w hallu, ściany pokrywała boazeria, tym razem z ciemniejszego drewna, można było ją jednak podziwiać jedynie w kilku miejscach, ponieważ większość przestrzeni zajmowały sięgające sufitu regały. Jeszcze nigdy, poza biblioteką, nie widziałam tylu książek.
Doktor siedział w obitym skórą fotelu za wielkim mahoniowym biurkiem. Umieszczał właśnie zakładkę pomiędzy stronicami opasłego tomu. Tak właśnie wyobrażałam sobie zawsze gabinet dziekana jakiegoś słynnego college'u, tyle że Carlisle wyglądał stanowczo zbyt młodo jak na profesora.
Czym mogę wam służyć? - spytał uprzejmym tonem, pod nosząc się z miejsca.
Chciałem przybliżyć Belli naszą historię - wyjaśnił Edward - Tak właściwie to twoją historię, nie naszą.
Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy - wtrąciłam.
Nie, skąd. Od czego chcielibyście zacząć?
Od tego, skąd się wzięła twoja filozofia życiowa - oświadczył Edward. Położył mi rękę na ramieniu, po czym odwrócił delikat­nie tak, abym stała przodem do drzwi. Za każdym razem, gdy mnie dotykał, choćby nie wiem jak swobodnie, serce zaczynało walić mi jak dzwon. Teraz słyszał to nie tylko on, ale i Carlisle, i było mi z tego powodu jeszcze bardziej wstyd niż zwykle.
Ściana, na którą teraz patrzyłam, była inna niż pozostałe. Za­miast półek z książkami pokrywały ją ramy i ramki: różnorakie szkice, obrazy, zdjęcia i ryciny wszystkich możliwych formatów, niektóre wielobarwne, inne czarno - białe. Przez chwilę błądziłam po nich wzrokiem, próbując się domyślić, jaki jest temat przewod­ni tej kolekcji, ale na próżno.
Edward podprowadził mnie pod wiszący po lewej stronie obra­zek olejny w skromnej, kwadratowej, drewnianej ramie. Namalo­wany różnymi odcieniami sepii, nie wyróżniał się zbytnio - sporo tu było większych prac o żywszych kolorach. Obrazek ów przedstawiał panoramę jakiegoś miasta sprzed kilku wieków - nad gęstwiną stromych dachów górowało kilka kościelnych wież. Pierwszy plan wypełniała szeroka rzeka z jednym jedynym mostem pokrytym czymś w rodzaju miniaturowych katedr.
Londyn w połowie siedemnastego wieku - wyjaśnił Ed.
Londyn z czasów mojej młodości - dodał doktor. Okazało się, że stoi za nami. Drgnęłam - nie zauważyłam, kiedy podszedł.
- Chcesz sam jej wszystko opowiedzieć? - Odwróciłam się, żeby zobaczyć reakcję Carlisle'a. Nasze oczy spotkały się, a on sam się uśmiechnął.
- Z chęcią bym się wami zajął, ale zrobiło się już późno, muszę się zbierać. Rano dzwonili ze szpitala - doktor Snow się rozcho­rował. Poza tym - dodał, spoglądając na Edwarda - znasz te hi­storie równie dobrze jak ja.
Brzmiało to wszystko bardzo groteskowo. Oto przeciętny, za­pracowany lekarz z małego miasteczka tłumaczy się, czemu nie może opowiedzieć mi o swoim życiu w siedemnastowiecznym Londynie.
Czułam się też dziwnie, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że wypowiada swoje myśli na głos tylko ze względu na mnie.
Obdarowawszy mnie kolejnym ciepłym uśmiechem, Carlisle pospieszył do szpitala.
Po jego wyjściu przez dłuższy czas wpatrywałam się w panora­mę jego rodzinnego miasta.
- To co się stało, kiedy uświadomił sobie swoją przemianę? - spytałam w końcu obserwującego mnie Edwarda.
Przeniósł wzrok na inny z wiszących na ścianie obrazów. Było to jedno z większych płócien, krajobraz o stonowanych jesiennych barwach. Przedstawiał pustą, zacienioną polanę. Za lasem, na horyzoncie, majaczył samotny skalisty szczyt.
- Carlisle wiedział, czym się stał - powiedział Edward cicho - i nie miał zamiaru się z tym pogodzić. Chciał ze sobą skończyć, ale nie było to takie proste.
- Co takiego robił? - wymknęło mi się.
- Rzucał się z wielkich wysokości, próbował się utopić - wymienił Edward beznamiętnym tonem - ale był za silny, a od przemiany upłynęło za mało czasu. To niesamowite, że miał dość samokontroli, by nie zacząć polować. Na samym początku pragnienie przesłania wszystko. Czuł do siebie jednak tak wielkie obrzydzenie, że wolał umrzeć z głodu, niż zniżyć się do mordu. To ten wstręt właśnie pomagał mu się powstrzymać.
Czy możecie zagłodzić się na śmierć? - spytałam słabym w głosem.
Nie. Istnieje bardzo niewiele sposobów, w jaki można nas zabić.
Chciałam o nie zapytać, ale szybko podjął przerwaną opowieść.
- Robił się coraz bardziej głodny, a w rezultacie coraz słabszy. Zdawał sobie sprawę, że maleje też siła jego woli, dlatego trzymał się jak najdalej od siedzib ludzkich. Długie miesiące wędrował nocami w poszukiwaniu takich bezpiecznych miejsc, nadal niepogodzony ze swoją nową naturą.
Pewnego razu jego kryjówkę mijało stado jeleni. Byt już oszalały z głodu, nie wytrzymał, zaatakował. Gdy się nasycił i wróciły mu siły, zorientował się, że oto odkrył sposób na to, jak żyć, nie mordując ludzi. Zwierzęta nie budziły w nim wyrzutów sumienia - przecież w poprzednim życiu też nie stronił od dziczyzny. Tak narodziła się jego nowa filozofia życiowa, którą dopracowywał przez kolejne miesiące. Nie musiał być potworem. Pogodził się ze swoim przeznaczeniem.
Wiedząc, że ma przed sobą nieskończenie wiele lat życia, za­czął lepiej wykorzystywać dany mu czas. Zawsze był bystry, skory do nauki. Po nocach czytał, za dnia planował, co dalej. Przepłynął kanał La Manche i we Francji...
Przepłynął kanał La Manche?
Nie on jeden tego dokonał, Bello - Edward przypomniał mi cierpliwie.
No tak. Po prostu w tym kontekście zabrzmiało tak jakoś nieprawdopodobnie. Mów dalej.
Jesteśmy dobrymi pływakami, bo...
We wszystkim jesteście dobrzy. Rzucił mi rozbawione spojrzenie.
Już dobrze, dobrze. Więcej nie będę przerywać, obiecuję.
Prychnął i dokończył:
Bo tak właściwie nie musimy oddychać.
- Nie…
- Obiecałaś! - Śmiejąc się, przyłożył mi palec do ust. - Chcesz w końcu usłyszeć tę historię, czy nie?
- Nie możesz wyskakiwać co chwilę z czymś takim i spodziewać się, że będę siedzieć jak mysz pod miotłą - wymamrotałam zza przyłożonego palca.
Widząc, że ta metoda nie działa, przeniósł dłoń na moją szyję. Serce mi przyspieszyło, ale pieszczota nie zadziałała na tyle, że­bym zapomniała o tym, co mnie nurtowało.
Nie musicie oddychać? - żądałam wyjaśnień.
Nie jest to niezbędne. To po prosu kwestia przyzwyczajenia. - Edward wzruszył ramionami.
- I jak długo tak możecie?
- Chyba bez końca. Nie wiem, nie próbowałem. Czuję się tro­chę nieswojo z nieczynnym węchem.
- Trochę nieswojo? - powtórzyłam oszołomiona.
Musiałam zrobić przy tym jakąś szczególną minę, bo Edward spoważniał nagle i opuścił rękę. Stał tak nieruchomo przez dłuż­szy czas, wpatrując się we mnie ze smutkiem.
- O co chodzi? - szepnęłam, dotykając jego skamieniałej twa­rzy. Mój gest sprawił, że rozchmurzył się nieco.
- Wciąż czekam, kiedy to nastąpi - westchnął.
Co takiego?
Jestem przekonany, że w pewnym momencie powiem coś ta­kiego lub będziesz świadkiem czegoś, co zupełnie wytrąci cię z równowagi i uciekniesz z krzykiem. - Uśmiechnął się smutno. - Niee będę cię wtedy zatrzymywał. Po prawdzie chciałbym, żeby do tego doszło, bo zależy mi na twoim bezpieczeństwie. Zależy, ale pragnę również być z tobą. Tych dwóch rzeczy nigdy nie da się pogodzić...
- Nie mam zamiaru uciekać.
- Zobaczymy.
Zmarszczyłam czoło.
- No, dalej, opowiadaj. Carlisle popłynął do Francji i...
Edward nie zaczął mówić od razu - wpierw zerknął na kolejny z obrazów. Miał on nie tylko najbardziej ozdobną ramę ze wszystkich, ale wyróżniał się także najżywszą kolorystyką i rozmiarami był bowiem dwukrotnie szerszy od drzwi, koło których wisiał. Roiło się na nim od jaskrawych postaci w rozwianych szatach, krzątających się w kolumnadach bądź wyglądających z marmurowych balkonów. Część postaci unosiła się w powietrzu, wśród chmur. Nie umiała powiedzieć, czy to scena mitologiczna, czy biblijna.
- Carlisle popłynął do Francji, a później przemierzył całą Europę, odwiedzając uniwersytety. Nocami zgłębiał muzykologie przyrodoznawstwo, medycynę - i to właśnie ona okazała się jego powołaniem. Ratowanie ludzkiego życia stało się dla niego formą pokuty za bycie potworem. - Po minie Edwarda widać było, jak wielkim podziwem darzył Carlisle'a. - Nie jestem w stanie opisać, ile wysiłku włożył w to, by osiągnąć swój cel. Przez dwa stulecia w mękach pracował nad samokontrolą. Teraz jest zupełnie obojęt­ny na zapach ludzkiej krwi i może wykonywać pracę, którą kocha, nie cierpiąc katuszy. Tam, w szpitalu, odnalazł wreszcie spokój...
- Przez dłuższą chwilę Edward spoglądał w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, aż nagle ocknął się i postukał palcem ramę naj­większego z obrazów.
- Kiedy studiował we Włoszech, natrafił tam na pobratymców, różnili się oni jednak znacznie od włóczęgów z londyńskich kana­łów. Byli wszechstronnie wykształceni i mieli doskonałe maniery.
Wskazał na cztery postacie na najwyższym z balkonów, które w odróżnieniu od całej reszty zdawały się stać nieruchomo, lustru­jąc ze spokojem panujący w dole chaos. Przyjrzawszy się im uważ­niej, zdałam sobie ze zdumieniem sprawę, że jedna z nich jeszcze nie tak dawno przebywała z nami w tym samym pokoju.
- To Solimena*. Nowi znajomi Carlisle'a często byli dlań inspiracją. Nieraz przedstawiał ich jako bogów. - Edward prychnął.
- Aro, Marek i Kajusz, nocni mecenasi sztuki.
- Ciekawe, co się z nimi później stało - zastanowiłam się na głos niemal dotykając palcem płótna. Dwóch z mężczyzn miało kruczoczarne włosy, trzeci bielusieńkie.
- Nadal tam są. - Edward wzruszył ramionami. - - Nikt nie wie, ile to już tysiącleci. Carlisle towarzyszył im zaledwie przez kilkadziesiąt lat, podziwiał ich obycie, ich wyrafinowanie. Niestety uporczywie usiłowali go wyleczyć z awersji do, jak to określali „przyrodzonego źródła strawy”. Oni starali się przekonać je­go on ich - bez skutku. W końcu Carlisle postanowił sprawdzić, jak żyje się w Nowym Świecie. Był bardzo samotny. Marzył, że znajdzie tam kogoś, kto będzie podzielał jego poglądy.
Przez dłuższy czas nie napotkał nikogo z naszych, ale ponie­waż ludzie stopniowo przestawali wierzyć w istnienie jemu podob­nych istot, odkrył, że łatwiej mu się z nimi integrować - po prostu niczego nic podejrzewali. Zaczął praktykować jako lekarz. Mimo wszystko, nie mógł jednak ryzykować bliższej znajomości z czło­wiekiem, nadal więc doskwierał mu brak towarzystwa.
Kiedy wybuchła epidemia hiszpanki, pracował na nocną zmia­nę w szpitalu w Chicago. Przez wiele lat dojrzewał w nim pewien pomysł - teraz był wreszcie gotowy wcielić go w życie. Skoro nie udało mu się znaleźć kompana, trudno, sam go dla siebie stworzy. Długo się wahał. Nie miał pewności, jak taki zabieg przeprowa­dzić, a i nie dopuszczał do siebie myśli, że miałby komuś odebrać dawne życie, tak jak odebrano jemu. I wtedy trafił na mnie. Nie było dla mnie nadziei, leżałem już na oddziale dla umierających. Carlisle opiekował się wcześniej moimi rodzicami, wiedział więc, że zostałem sam na świecie. Postanowił spróbować...
Te ostatnie słowa Edward wypowiedział niemal szeptem, po czym wpatrzony w las za oknem zamyślił się głęboko. Byłam ciekawa, jakież to obrazy stają mu teraz przed oczami - z własnej przeszłości, czy też te znane z opowieści przyszywanego ojca. Nie musiałam mu przerywać. Kiedy w końcu na mnie spojrzał, na jego twarzy malował się delikatny, anielski uśmiech.
I tak oto wróciliśmy do punktu wyjścia - podsumował.
I już nigdy się nie rozstawaliście?
Prawie nigdy. - Objął mnie w talii i poprowadził do drzwi. Na progu zerknęłam po raz ostatni na ścianę pełną obrazów zastanawiając się, czy kiedykolwiek poznam pozostałe historie.
Edward nie powiedział nic więcej, więc w hallu spytałam - Prawie nigdy?
Westchnął. Najwyraźniej nie był skory zdradzić mi więcej szczegółów.
Cóż, jak każdy młody człowiek nieco się buntowałem. Nie byłem przekonany do abstynencji, byłem zły na Carlislea, że mnie ogranicza. Jakieś dziesięć lat po moich narodzinach, przemianie czy jak by to nazwać, spędziłem trochę czasu, wędrując samotnie.
Naprawdę? - Zaintrygował mnie tym raczej, niż przestra­szył, a poniekąd powinnam była się przestraszyć.
Edward wyczul w moim glosie zainteresowanie.
To cię nie przeraża?
Nie.
Dlaczego?
Czy ja wiem... Wydaje mi się, że była to całkiem sensowna decyzja.
Zaśmiał się krótko i głośno.
Weszliśmy już po schodach na drugie piętro. Hall tutaj też był wyłożony drewnem.
Z początkiem nowego życia - podjął opowieść Edward - zy­skałem dar czytania w myślach zarówno swoich pobratymców, jak i ludzi. To dlatego dopiero po dziesięciu latach przeciwstawiłem się Carlisle'owi - od podszewki znalem jego szlachetne pobudki, rozumiałem doskonale, co nim kieruje.
Starczyło kilka lat, żebym przekonał się do jego sposobu postępowania i wrócił. Doszedłem do wniosku, że uniknę w ten sposób... ech... depresji... depresji, która bierze się z wyrzutów su­mienia. Z początku nic miałem takich problemów. Znając ludzkie myśli umiałem wybierać na swoje ofiary wyłącznie zwyrodnialców. Skoro mogłem w ciemnym zaułku zajść drogę niedoszłemu mordercy, który śledził właśnie jakąś dziewczynę, skoro ratowałem jej życie, nie byłem chyba taki zły.
Wzdrygnęłam się, wyobrażając sobie z detalami podobną scenę - jakże niedawno sama znalazłam się w podobnej sytuacji. Zaułek, noc, wystraszona dziewczyna i złowrogi cień podążającego za nią krok w krok mężczyzny. I Edward. Edward na polowaniu, straszny, - zarazem porażający urodą niczym młody bóg. W takiej chwili nic nie mogło go powstrzymać. Ale czy dziewczyna była mu po wszyst­kim wdzięczna, czy może jeszcze bardziej przerażona?
- Z biegiem lat zacząłem się jednak coraz bardziej postrzegać jako potwora. Nic mogłem sobie wybaczyć, że odebrałem życie aż tylu ludziom, niezależnie od tego, jak bardzo na to zasługiwali. Wreszcie wróciłem do Carlisle'a i Esme. Powitali mnie jak syna marnotrawnego. Nie zasługiwałem na takie przyjęcie. Stanęliśmy przed ostatnimi drzwiami korytarza.
- Mój pokój - wyjaśnił Edward, otwierając drzwi. Puścił mnie przodem. Jedną ścianę pomieszczenia, podobnie jak na parterze, zajmowało ogromne, wychodzące na południe okno. Podejrzewałam, że cała elewacja ogrodowa jest ze szkła. Rzeka Sol Duc wiła się przez dziewiczą puszczę aż po pasmo gór Olympic, które okazały się być bliżej, niż przypuszczałam.
Druga ścianę, te po prawej, zajmowały półki z płytami CD. Było tu ich więcej, niż w przeciętnym sklepie muzycznym. W rogu stała ekskluzywnie wyglądająca wieża stereo, jedna z tych, których bałam się choćby tknąć, przekonana, że zaraz coś uszkodzę. Nie było łóżka, tylko szeroka, wygodna kanapa obita czarną skórą. Podłogę pokrywała gruba, złocista wykładzina, a na ścianach udrapowano zwoje ciemniejszej o ton tkaniny.
- To dla lepszej akustyki? - zgadłam. Skinął głową z uśmiechem.
Włączył wieżę pilotem. Muzyka nie była głośna, a jazzowy utwór należał do spokojniejszych, ale zdawało się, że zespół znajdował się w tym samym pokoju co my. Podeszłam do regałów, by przyjrzeć się zapierającej dech w piersiach kolekcji płyt.
Masz je poukładane w jakiś specjalny sposób? - spytałam, nie mogąc doszukać się żadnego klucza.
Ehm... - Wyrwałam go z zamyślenia. - Rokiem wydania, a potem od najbardziej ulubionych.
Odwróciłam się. Przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twarzy.
Co jest?
Myślałem, że poczuję ulgę. Wiesz już wszystko, nie musze nic przed tobą ukrywać. Ale to coś o wiele, wiele więcej. I podoba mi się. Jestem taki... szczęśliwy. - Wzruszył ramionami, uśmie­chając się niepewnie.
Cieszę się. - I ja się uśmiechnęłam. Martwiłam się, że będzie żałował swojej szczerości. Dobrze było wiedzieć, że tak nie jest.
Tymczasem Edward nagle spochmurniał.
- Wciąż się spodziewasz, że lada chwila rzucę się do ucieczki?
Kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze. Pokiwał głową.
- Przykro mi, że sprowadzam cię z chmur na ziemię, ale wca­le nie jesteś taki straszny, jak ci się wydaje. Ja to już w ogóle się ciebie nie boję. - Rzecz jasna, kłamałam jak z nut.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale zaraz uśmiechnął się dziko.
- Jeszcze pożałujesz, że to powiedziałaś - rzucił.
Wpierw wydał z siebie niski, gardłowy warkot, odsłaniając rząd idealnych prostych zębów, a następnie zamarł napięty w pół przysiadzie, niczym wielkie lwisko gotowe do skoku.
Zrobiłam kilka kroków do tylu, nie odrywając od niego wzroku.
- Chyba żartujesz...
Nawet nie zauważyłam, kiedy na mnie skoczył - wszystko działo się zbyt szybko. Poczułam tylko, że coś podrywa mnie do góry, a potem padliśmy z impetem na sofę, uderzając nią z hukiem o ścianę. Edward trzymał mnie przy tym w żelaznym uścisku, zamortyzował siłę wyrzutu. Mimo tej ochrony oddychałam teraz szybciej, zapewne od nadmiaru adrenaliny, próbowałam usiąść prosto, ale mój kompan miał inne plany - ułożoną w pozycji płodowej przytulił mnie mocno do piersi. Równie dobrze mogłabym próbować zerwać żelazne łańcuchy. Obleciał mnie strach, ale gdy zerknęłam na twarz Edwarda, znikły wszelkie moje obawy. Kontrolował się znakomicie, szczęki miał rozluźnione, a oczy błyszczały mu wyłącznie z podekscytowania. - Coś mówiłaś? - zamruczał z ironią w głosie. - Tylko to, że jesteś bardzo, bardzo strasznym potworem.
- Wciąż ciężko dyszałam, więc moja żartobliwa odpowiedź nie zabrzmiała zbyt przekonująco.
Tak lepiej.
Czy mogę już usiąść normalnie? - spytałam, niezdarnie wy­rywając się mu z objęć.
Tylko się zaśmiał.
- Można? - miły głos zapytał zza otwartych drzwi. Ponowiłam próbę wyswobodzenia się, ale Edward ani myślał mnie puścić - usadził mnie jedynie na swoich kolanach nieco bardziej przyzwoicie. Na progu stała Alice, a za nią Jasper. Spiekłam raka, Edward jednak nic okazał zmieszania.
- Zapraszam. - Nadal trząsł się ze śmiechu.
Alice nie wydawała się ani trochę zdziwiona tym, w jakiej pozie nas zastała. Przeszedłszy tanecznym krokiem na środek pokoju, z niesamowitą gracją usiadła na podłodze. Jasper zawahał się jed­nak w drzwiach ze ździebko zszokowaną miną. Wpatrywał się przy tym w Edwarda. Byłam ciekawa, czy sonduje właśnie atmosferę w pokoju, korzystając ze swojej nadzwyczajnej wrażliwości na ludzkie nastroje.
- Tak łupnęło - oświadczyła Alice - że myśleliśmy już, iż kosztujesz Belli na lunch, i przyszliśmy zobaczyć, czy i nam coś nie skapnie.
Zamarłam na sekundę, ale rozluźniłam się, gdy zdałam sobie sprawę, że Edward uśmiecha się szeroko. Nie wiedziałam tylko, czy rozbawiło go to, co powiedziała Alice, czy też cieszy się, że nareszcie częściej się boję.
- Przykro mi, nie podzielę się. Nie mam jej jeszcze dosyć. Jasper wszedł wreszcie do pokoju, mimowolnie się uśmiechając.
- Tak naprawdę to Alice twierdzi, że wieczorem zapowiada się niezła burza, więc Emmett rzucił hasło „mecz”. Będziesz grał?
Każda wiadomość z osobna zabrzmiałaby niewinnie, jednak słysząc je w takim połączeniu, nie potrafiłam zrozumieć, co ma burza do jakiegoś meczu. Wiedziałam jedno - Alice przewidywała pogodę nie gorzej od biura prognoz.
Edward ożywił się natychmiast, ale zawahał się z odpowiedzią.
Oczywiście możesz przyprowadzić Bellę - zaszczebiotała Alice. Wydało mi się, że Jasper zerknął na nią zaskoczony.
Co ty na to? - zwrócił się do mnie Edward. Bardzo był tą wizją podekscytowany.
Dla mnie bomba. - Za nic nie chciałam, żeby tak cudowny uśmiech zniknął z jego twarzy. - A tak w ogóle, to dokąd chodzicie grać?
Najpierw czekamy na pioruny. Inaczej się nie da. Zobaczysz, dlaczego - obiecał Edward.
- Będę potrzebować parasola? Cała trójka wybuchła śmiechem.
Będzie? - spytał Jasper Alice.
Nie, nie - odparła z przekonaniem. - Burza rozpęta się nad miasteczkiem. U nas na polanie nikt nie zmoknie.
Fajno. - Entuzjazm Jaspera był zaraźliwy.
Poczułam nagle, że mam wielką ochotę do nich dołączyć, cho­ciaż jeszcze przed chwilą byłam pełna obaw.
Alice w kilku podskokach pokonała drogę do drzwi. Na jej widok każda balerina załamałaby się nerwowo.
- Zobaczymy, może i Carlisle da się namówić - rzuciła.
- Jakbyś już nie wiedziała - żachnął się Jasper, zamykając za obojgiem drzwi.
- W co będziemy grać? - spytałam Edwarda. - Ty będziesz tylko widzem - sprostował. - A my pogramy baseball.
Wywróciłam oczami.
- To wampiry lubią baseball?
- To w końcu amerykański sport narodowy - oświadczył Edward z udawaną powagą.
Pozostawało mi tylko czekać do wieczora.
17 MECZ
Gdy skręciliśmy w moją ulicę, akurat zaczęło mżyć. Do tej chwili nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Edward będzie mi towarzyszył przez te kilka godzin, jakie miałam spędzić w bar­dziej rzeczywistym otoczeniu.
Tymczasem na podjeździe przed domem Charliego zastaliśmy ni mniej, ni więcej tylko znajomego podniszczonego czarnego for­da. Edward wymamrotał coś gniewnie pod nosem.
Na wąskim ganku, z trudem kryjąc się przed deszczem, za wózkiem inwalidzkim swojego ojca stał Jacob Black. Gdy zapar­owaliśmy przy krawężniku, Billy ani drgnął, za to chłopak wyraźnie się zawstydził.
- To już przesada - warknął mój towarzysz.
- Przyjechał ostrzec Charliego? - odgadłam, bardziej przestra­szona niż zagniewana.
- Edward pokiwał tylko głową. Z hardą miną patrzył teraz Billemu prosto w oczy.
Byłam wdzięczna Bogu, że Charlie jeszcze nie wrócił. Na myśl o tym, że mogło być inaczej, robiło mi się słabo.
- Pozwól, że ja się tym zajmę - zaproponowałam. Edward nie wydawał się zdolny do negocjacji.
Ku mojemu zdziwieniu, nie zgłosił żadnych obiekcji.
- Tak chyba będzie najlepiej - zgodził się od razu. - Tylko ostrożnie z dzieciakiem, on o niczym nie wie.
Ten „dzieciak” nie za bardzo przypadł mi do gustu.
- Jacob jest tylko trochę młodszy ode mnie - przypomniałam.
Edward zerknął na mnie, błyskawicznie się rozchmurzając.
- Wiem o tym doskonale - zapewnił mnie z uśmiechem.
Westchnęłam tylko i położyłam dłoń na klamce.
Wpuść ich do środka - poinstruował mnie Edward. - Wrócę o zmierzchu.
Pożyczyć ci furgonetkę? - spytałam, zachodząc jednocześnie w głowę, jak wyjaśnię Charliemu, gdzie ją podziałam.
Edward wzniósł oczy ku niebu.
- Wierz mi, pieszo dojdę do domu szybciej.
- Nie musisz sobie iść - powiedziałam ze smutkiem.
Ucieszył się, słysząc, że nie chcę się z nim rozstawać.
Muszę, muszę. Kiedy już się ich pozbędziesz - skinął głową w stronę Blacków, a w jego oczach pojawił się złowrogi błysk - bę­dziesz potrzebowała trochę czasu na przygotowanie Charliego. Nie co dzień poznaje się nowego chłopaka swojej córki. - Uśmiechnął się tak szeroko, że odsłonił przy tym wszystkie zęby.
Piękne dzięki - jęknęłam.
Edward zmienił uśmiech na łobuzerski, mój ulubiony.
Niedługo wrócę - przyrzekł. Zerknął jeszcze raz na ganek, a potem pochylił się i cmoknął mnie na pożegnanie w szyję. Serce niemal wyskoczyło mi z piersi. I ja spojrzałam w stronę Blacków. Twarz Billy'ego zdradzała wreszcie jakieś emocje, a dłonie zacisnął kurczowo na oparciach wózka.
Niedługo - rzuciłam stanowczym tonem, wysiadając z auta.
Idąc szybkim krokiem w kierunku domu, czułam na plecach spojrzenie Edwarda.
- Dzień dobry - przywitałam się, siląc się na serdeczny ton. - Charcie wyjechał na cały dzień. Mam nadzieję, że nie czekaliście długo.
- Niedługo - odparł Billy stłumionym głosem, przeszywając mnie wzrokiem.
- Chciałem tylko wam to podrzucić.
- Wskazał trzymaną na kolanach papierową brązową torebkę.
- Super. - Nie miałam pojęcia, co też może ona zawierać. - Zapraszam do środka, wysuszycie się.
Udawałam, że nie dostrzegłam nic dziwnego w tym, jak Indianin mi się przygląda. Otworzyłam drzwi kluczem i puściłam gości przodem. Zamykając za sobą drzwi, po raz ostatni pozwoliłam so­bie zerknąć na Edwarda. Siedział w furgonetce zupełnie nierucho­mo, z poważną miną.
Czy mogę? - zapytałam Billy'ego, wyciągając ręce po paku­nek.
Schowaj to lepiej do lodówki - doradził, wręczając mi torbę. - W zimnie nie rozmięknie. To specjalna panierka do ryb Harryego Clearwatera. Domowej roboty. Charlie ją uwielbia.
- Super - powtórzyłam, tym razem szczerze. - Brakuje mi już pomysłów na przyrządzanie ryb, a Charlie z pewnością przywiezie dziś nową dostawę.
- Znów na rybach? - zainteresował się Billy. - Tam, gdzie zawsze? Może odwiedzimy go w drodze do domu.
- Nie, nie - skłamałam szybko, czując, że cała się najeżam.
- To jakieś nowe miejsce, ale nie mam pojęcia, gdzie.
Moja reakcja nie umknęła jego uwadze. Postanowił zmienić strategię.
- Jake - zwrócił się do syna, wciąż bacznie mi się przyglądając. - Może byś tak skoczył do auta i przyniósł to najnowsze zdjęcie Rebeki? Też je zostawimy dla Charliego.
- A gdzie jest? - spytał Jacob ponuro. Zerknęłam na niego, ale stał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Czoło miał zmarszczone.
- Wydaje mi się, że poniewierało się w bagażniku. Mogło się gdzieś zaplątać.
Chłopak wyszedł z powrotem na deszcz. Zostaliśmy sami. Zapadła krepująca cisza. Po kilku sekundach miałam dość, więc przeszłam do kuchni. Mokre koła wózka zaskrzypiały za mną na linoleum.
Wcisnąwszy brązową torbę na zapchaną górną półkę lodowniki, odwróciłam się w stronę gościa gotowa na przyjęcie ataku. Twarz Billy'ego była nieprzenikniona.
- Charlie wróci dopiero za ładnych parę godzin. - Zabrzmiało to niegrzecznie, jakbym ich wyganiała.
Indianin przyjął ten fakt do wiadomości skinięciem głowy, ale nadal milczał.
- Jeszcze raz dziękuję za panierkę - spróbowałam z innej beczki.
Znów skinął głową. Westchnęłam ciężko i splotłam ręce na piersi.
Billy wyczuł widocznie, że zrezygnowałam na dobre z gadki - szmatki, bo odezwał się wreszcie:
- Bello...
Czekałam, co ma do powiedzenia.
Bello, Charlie jest jednym z moich najbliższych znajomych.
Wiem.
Zauważyłem - ważył każde słowo - że ostatnio spędzasz sporo czasu z jednym z Cullenów.
- Zgadza się - odparłam cierpko.
Zmrużył oczy.
- Może wpycham nos w nie swoje sprawy, ale uważam, że to nie najlepszy pomysł.
- Masz rację. To wpychanie nosa w nie swoje sprawy.
Zaskoczył go mój hardy ton.
- Pewnie nie wiesz, że rodzina Cullenów ma u nas w rezerwacie bardzo złą reputację.
- Tak się składa, że wiem - Ponownie go zaskoczyłam. - Nie sądzę jednak, by sobie na nią zasłużyli. Przecież żadne z nich nigdy się tam nie zapuszcza, nieprawdaż?
- Ta niezbyt subtelna aluzja do zawartego niegdyś paktu dała Billy'emu sporo do myślenia.
- To prawda - przyznał. Miał się na baczności. - Wydajesz się być dobrze poinformowana. Lepiej, niż się spodziewałem.
Rzuciłam mu wyzywające spojrzenie.
- Może nawet lepiej od pana. Zamyślił się na moment, zacisnąwszy usta.
- Możliwe - odpowiedział z przebiegłą miną. - Pytanie tylko, czy Charlie jest równie dobrze poinformowany, co ty.
Bingo. Znalazł słaby punkt w mojej linii obrony. Zrobiłam unik.
- Charlie bardzo lubi Cullenów - przypomniałam. Indianin zrozumiał moją taktykę doskonale. Nie wyglądał na uszczęśliwio­nego takim obrotem sprawy, ale i nie był zaskoczony.
- Może to i nie mój interes - oświadczył - ale Charliego tak.
- Ale będzie i mój, bez względu na to, czy uważam, że to jego interes, czy nie, prawda?
Miałam nadzieję, że Billy zrozumie tę chaotyczną wypowiedź. Starałam się jak mogłam, by nie powiedzieć niczego, co wskazy­wałoby na to, że jestem skłonna iść na kompromis.
I zrozumiał widocznie, bo zamyślił się tylko. Bębnienie deszczu o dach było jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę.
- Masz rację - poddał się w końcu. - To twoja sprawa.
Odetchnęłam z ulgą.
- Dzięki, Billy.
- Ale przemyśl to sobie jeszcze, Bello - doradził.
- Jasne.
Spojrzał na mnie z powagą.
- Po prostu daj sobie z tym spokój.
Trudno było się z nim kłócić. Znał mnie od dziecka i martwił się o mnie.
Trzasnęły frontowe drzwi. Drgnęłam nerwowo.
- Wszędzie szukałem - dobiegł nas z przedsionka głos Jacoba. - W aucie nie ma żadnego zdjęcia.
Wszedł do kuchni. Całą górę koszuli miał przemoczoną, a z włosów kapała mu woda.
Hm? - Billy obrócił wózek w stronę syna. - Pewnie zostawiłem je jednak w domu.
No to świetnie. - Jacob teatralnie wywrócił oczami.
No cóż, Bello, proszę, powiedz Charliemu - Billy zrobił krótką pauzę - że wpadliśmy przejazdem.
Okej - mruknęłam.
To już się zbieramy? - zdziwił się Jacob.
Charlie wróci dopiero wieczorem - wyjaśnił mu ojciec, wyjeżdżając z kuchni.
Och. No to do zobaczenia.
Do zobaczenia.
- Uważaj na siebie - rzucił Billy. Nic nie odpowiedziałam.
Jacob pomógł ojcu przejechać przez próg. Upewniwszy się, że moja furgonetka jest już pusta, pomachałam im na pożegnanie i zamknęłam drzwi, zanim odjechali, choć nie miałam zamiaru opuszczać przedsionka. Usłyszałam odgłos zapuszczanego silnika. Gdy hałas ucichł, odczekałam jeszcze dobrą minutę, by zelżały nieco dręczące mnie niepokój i poirytowanie, a potem poszłam na górę, żeby się przebrać w coś mniej wyzywającego.
Przymierzyłam bez przekonania kilka bluz i bluzek - nie byłam pewna, czego się spodziewać po nadchodzącym wieczorze. Kiedy wybiegałam myślami w przyszłość, wszystko to, co się niedawno wydarzyło, zaczynało wydawać się nieistotne. Poza tym, uwolniona spod wpływu uroku Jaspera i Edwarda, zaczęłam nadrabiać poranne godziny, kiedy to jeszcze nic a nic się nie bałam - Ze strachem przyszło otrzeźwienie. Przypomniało mi się, że tak czy siak cały wieczór spędzę w wiatrówce, więc zrezygnowawszy ze strojenia się, włożyłam starą flanelową koszulę i dżinsy.
Zadzwonił telefon. Rzuciłam się biegiem do słuchawki. Tylko jeden głos chciałam teraz usłyszeć, każdy inny byłby rozczarowaniem. Wiedziałam jednak, że gdyby Edward naprawdę miał mi coś do zakomunikowania zmaterializowałby się po prostu w mojej sypialni. - Hallo? - spytałam zadyszanym głosem.
- Bella? To ja. - Dzwoniła Jessica.
- A, cześć. - Dziwnie było powrócić tak nagle do rzeczywistości. Miałam wrażenie, że znałam Jessicę w innym życiu, a przynaj­mniej, że od naszego ostatniego spotkania minęło ładnych parę miesięcy.
- I jak tam było na balu? - spytałam przytomnie.
- Fantastycznie się bawiłam! - Nie potrzebując więcej słów za­chęty, dziewczyna przeszła do nadzwyczaj szczegółowego opisu wczorajszej potańcówki. Starałam się wtrącać odpowiednie party­kuły w dogodnych momentach, ale miałam ogromne problemy z koncentracją. Jessica, Mike, szkoła - to wszystko było takie niere­alne, takie błahe. Zerkałam co chwila przez okno na zachmurzone niebo, próbując ocenić, ile jeszcze do zachodu słońca.
Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Bello? - spytała less z irytacją.
Przepraszam, co mówiłaś?
Że Mike mnie pocałował! Uwierzysz?
Gratulacje.