sobota, 31 stycznia 2009

"Zmierzch"- Stephanie Meyer


15 CULLENOWIE
Obudziło mnie matowe światło kolejnego, pochmurnego dnia. Byłam wciąż półprzytomna, ręką przesłaniałam oczy. Coś, jakiś sen nieskory odejść w niepamięć, próbowało mozolnie przebić się do mojej świadomości. Z jękiem przewróciłam się na drugi bok, mając nadzieję, że uda mi się jeszcze zdrzemnąć. I wtedy przypomniały mi się wydarzenia minionego dnia.
Ach! - Podniosłam się na łóżku tak szybko, że zakręciło mi się w głowie.
Twoja fryzura przypomina stóg siana, ale i tak mi się podoba - dobiegło z bujanego fotela w kącie.
- Edward! Zostałeś! - zawołałam uradowana. Bez namysłu przebiegłam przez pokój i usiadłam mu na kolanach. Nagle moje myśli dogoniły czyny. Zastygłam w bezruchu, zszokowana i niekontrolowanym wybuchem entuzjazmu. Spojrzałam na Edwarda, bojąc się, że przesadziłam.
Śmiał się tylko.
- Oczywiście, że zostałem - odpowiedział. Trochę go zaskoczyłam, ale wydawał się zadowolony, że tak zareagowałam. Gła­skał mnie po plecach.
Położyłam mu ostrożnie głowę na ramieniu, wdychając cu­downą woń jego skóry.
Myślałam, że to wszystko mi się tylko śniło.
Nie masz tak bogatej wyobraźni - zażartował.
Charlie! - Znów się zapomniałam, podskoczyłam i rzuciłam do drzwi.
Wyjechał godzinę temu. Mogę też poświadczyć, że wpierw podłączył ci na powrót akumulator. Muszę przyznać, że się roz­czarowałem. Czy naprawdę powstrzymałaby cię byle awaria sa­mochodu?
Stałam wciąż przy drzwiach. Korciło mnie, żeby wrócić do Edwarda, ale przypomniało mi się, że nie myłam jeszcze zębów po nocy.
Zazwyczaj nie jesteś rano taka skołowana - zauważył, wyciągając ku mnie ręce w zapraszającym geście.
Ludzkie potrzeby wzywają mnie do łazienki - wyznałam.
Idź, idź. Zaczekam.
Wypadłam z pokoju w podskokach. Nie wiedziałam, co się mną dzieje. Nie rozpoznawałam ani swoich uczuć, ani odbicia w lustrze. Oczy miałam błyszczące, a skórę na kościach policzkowych usianą czerwonymi plamkami. Umywszy zęby, doprowadziłam do porządku swoje włosy, a następnie spryskałam twarz zimną wodą, usiłując się uspokoić. Na próżno. Do sypialni wróciłam biegiem.
Trudno mi było uwierzyć w to, że Edward nadal jest w pokoju i czeka na mnie z otwartymi ramionami. Gdy tylko go zobaczyłam wróciły palpitacje.
- Witaj - zamruczał, przyciągając mnie do siebie. Kołysał mnie przez chwilę w milczeniu. Dopiero teraz zauwa­żam, że jest inaczej ubrany i ma starannie przyczesane włosy.
- A jednak opuściłeś posterunek? - spytałam retorycznie oskarżycielskim tonem, dotykając kołnierzyka jego świeżej ko­szuli.
- Jak mógłbym wyjść rano w tym samym ubraniu, w którym wszedłem wczoraj? Co by sąsiedzi powiedzieli?
Wywróciłam oczami.
- Spałaś mocno, nic nie przegapiłem. - Uśmiechnął się łobu­zersko. - Rozmowna byłaś wcześniej.
0 nie! Co znowu wygadywałam? Spojrzał na mnie z czułością.
- Powiedziałaś, że mnie kochasz.
To już wiesz - przypomniałam mu, spuszczając wzrok. - Ale zawsze miło usłyszeć.
Wtuliłam twarz w jego ramię.
Kocham cię - szepnęłam.
Jesteś całym moim życiem.
Nie trzeba było nic dodawać. Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Kołysaliśmy się miarowo, a za oknem robiło się coraz jaśniej.
- Czas na śniadanie - oświadczył Edward znienacka. Chciał mi zapewne udowodnić, że tym razem pamięta o wszystkich moich człowieczych potrzebach. Podniosłam dłoń do gardła i spojrzałam na niego z przerażeniem w oczach. Wyraźnie zbiłam go z tropu.
- Żartuję - prychnęłam. - A twierdziłeś, że kiepska ze mnie aktorka!
Skrzywił się.
To nie było zabawne.
To było bardzo zabawne i dobrze o tym wiesz - powiedziałam, ale przyjrzałam się uważniej jego złotym oczom, żeby upewnić się, czy mi wybaczył. Chyba wybaczył.
Mam to sformułować inaczej? - spytał. - Proszę bardzo czas, żebyś zjadła śniadanie.
Okej.
Przerzucił mnie sobie przez ramię, delikatnie, ale i tak z zapierającą mi dech w piersiach zręcznością. Zniósł mnie po schodach ignorując moje protesty, a w kuchni posadził bezceremonialnie na krześle.
Wszystkie ściany i szafki błyszczały wesoło, jakby mój nastrój udzielał się nawet rzeczom martwym.
Co na śniadanie? - zapytałam uradowana.
Hm... - Znów zbiłam go z pantałyku. - Czy ja wiem... A na co masz ochotę?
Podniosłam się z miejsca z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Już dobrze, sama świetnie sobie poradzę. Ty patrz, a ja ruszam na małe polowanie.
Czując, że Edward nie spuszcza mnie z oczu ani na moment, przygotowałam dla siebie miskę płatków z mlekiem. Już miałam usiąść, ale się zawahałam.
Może coś ci podać? - Nie chciałam być niegościnna. Rzucił mi pobłażliwe spojrzenie.
Po prostu jedz, Bello.
Gdy wcinałam płatki, przyglądał mi się uważnie. Nieco mnie krępowało. Chrząknęłam znacząco.
- Jakie mamy plany na dzisiaj?
- Hm... - Zastanowił się, jak mi to zaproponować. - Co powiesz na spotkanie z moją rodziną?
Przełknęłam głośno ślinę.
- Boisz się? - Spytał z nadzieją.
- Tak - przyznałam. Kłamstwo nie miało sensu - i tak odczytałby prawdę z moich oczu.
- Nie martw się. - Uśmiechnął się krzywo. - Ze mną będziesz bezpieczna.
- Nie ich się boję - wyjaśniłam - tylko tego, że nie przypadnę im do gustu. Będą chyba, hm, zaskoczeni, jeśli przyprowadzisz kogoś takiego jak ja. Czy wiedzą, że znam ich sekret?
- Wiedzą o wszystkim. - Uśmiechał się, ale w jego glosie słychać było niechęć. - Wczoraj nawet zakładali się o to, czy mi się uda. Nie wiedzieć, czemu, żadne, oprócz Alice, nie dawało mi szans. Ha! Tak czy siak, w rodzinie nie mamy przed sobą tajemnic. Trud­no by było inaczej, skoro ja czytam w myślach, a Alice przewiduje przyszłość.
Tak, a Jasper owija cię sobie wokół palca tak, że nawet nie wiesz, kiedy zacząłeś się zwierzać.
Pamiętasz - pochwalił.
Od czasu do czasu coś mi zostaje w głowie - stwierdziłam z lekkim sarkazmem. - To Alice miała wizję, z której wynikało, że jednak złożę wam nazajutrz wizytę?
Edward zareagował dziwnie.
Coś w tym rodzaju - bąknął, odwracając twarz. Przygląda­łam mu się zaciekawiona.
Dobre to chociaż? - spytał po chwili, zerkając na moje śnia­danie. - Nie wygląda zachęcająco.
- Cóż, nie jest to rozdrażniony grizzly... - Spojrzał na mnie spode łba, ale go zignorowałam. Przez resztę posiłku zachodziłam w głowę, czemu tak dziwnie się zachował. Tymczasem Edward stał na środku kuchni, wyglądając bez specjalnego zainteresowania przez okna. Znów przypominał posąg Adonisa.
Nagle przeniósł wzrok na mnie i uśmiechnął się tak, jak lubiłam najbardziej.
- Sądzę, że ty też powinnaś przedstawić mnie swojemu ojcu.
- Już cię zna.
- Chodzi mi o to, że powinnaś uświadomić go, że jestem twoim chłopakiem.
Dlaczego? - Zrobiłam się podejrzliwa.
Tak się chyba robi, nieprawdaż? - spytał niewinnie.
Nie mam pojęcia - przyznałam szczerze. Zupełnie nie miałam doświadczenia w tych sprawach. Poza tym trudno było nas nazwać przeciętną parą, którą obowiązują te same zasady, co wszystkich. - Można by się bez tego obejść. Nie oczekuję... To znaczy, nie musisz dla mnie udawać.
- Niczego nie udaję - odpowiedział spokojnie.
Zaczęłam gmerać nerwowo w misce.
Zamierzasz powiedzieć Charliemu, że jestem twoim chłopakiem, czy nie?
A jesteś? - Wzdrygałam się na samą myśl o tym, że Charlie i Edward mogliby znaleźć się w tym samym pokoju i miałoby jed­nocześnie paść słowo „chłopak”.
Cóż, przyznaję, w moim przypadku to określenie jest nieco naciągane.
Odniosłam wrażenie, że jesteś kimś więcej - zwierzyłam się, wpatrując w blat.
Ale zgodzisz się chyba, że możemy zataić przed Charliem tę radosną nowinę. - Pochylił się nad stołem i wziął mnie pod brodę. - Niemniej twój ojciec będzie musiał się dowiedzieć, dlaczego cią­głe kręcę się wokół jego córki. Nie chcę, żeby komendant Swan nałożył na mnie zakaz zbliżania się do ciebie.
Naprawdę będziesz się przy mnie kręcił? - spytałam, bo na­gle zrobiłam się niespokojna. - Będziesz przy mnie?
Jak długo zechcesz - zapewnił mnie Edward.
Jak najdłużej. Już zawsze.
Podszedł do mnie powoli z nieodgadnionym wyrazem twarzy i przyłożył opuszki palców do mojego policzka.
- Zasmuciłam cię?
Nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę zaglądał mi tylko głęboko w oczy.
- Skończyłaś już? - spytał znienacka.
- Tak. - Zerwałam się.
No to biegnij się ubrać. Poczekam tu na ciebie.
Z powrotem w sypialni wpatrywałam się długo w garderobę, nie wiedząc, na co się zdecydować. Wątpiłam w istnienie jakichkolwiek poradników dotyczących etykiety, w których tłumaczono by, jaki strój jest odpowiedni na pierwszą wizytę w rodzinnym domu ukochanego, jeśli takowy jest akurat wampirem. Ucieszyłam się, że choć w myślach odważyłam się wreszcie użyć tego słowa. Zdawałam sobie sprawę z tego, że świadomie go unikam.
W końcu wybór padł na moją jedyną spódnicę - długą, w kolorze khaki, o sportowym kroju. Założyłam też ciemnoniebieską bluzkę z dekoltem, w której, jak stwierdził Edward we wtorek, ślicznie wy­glądam. Zerknąwszy w lustro, upewniłam się, że moja fryzura po­zostawia wiele do życzenia, więc związałam włosy w koński ogon.
- Jest dobrze - mruknęłam do siebie, zbiegając po schodach. - Nic zbytnio uwodzicielskiego.
Nie spodziewałam się, że Edward czeka w przedsionku, i wpa­dłam na niego z impetem. Pomógł mi złapać równowagę, przytrzy­mał chwilę na wyciągnięcie ręki, a potem przyciągnął do siebie.
- Mylisz się - zamruczał mi do ucha. - Wyglądasz bardzo uwodzicielsko. Tak kusząco... Nie, to nie fair.
Jak bardzo kusząco? - spytałam. - Mogę się przebrać. Westchnął i pokręcił głową.
Nie bądź niemądra.
Pocałował mnie delikatnie w czoło. Woń jego oddechu nie po­zwalała mi się skupić, ściany pomieszczenia zaczęły wirować.
- Czy mam wyjaśnić, jak bardzo jesteś kusząca? - Było to najwyraźniej pytanie czysto retoryczne. Z dłońmi przyciśniętymi do jego torsu czekałam, co będzie dalej. Palce Edwarda sunęły w dół po moich plecach, a oddech przyspieszył. Znów zaczęło kręcić mi się w głowie. On tymczasem pochylił się i wolno, ostrożnie, po raz drugi złożył na mych ustach pocałunek. Moje wargi rozwarły się odrobinę... A potem była już tylko ciemność.
Bello? - Edward tulił mnie mocno do siebie, żebym upadła. Słychać było, że się o mnie boi.
Zemdlałam... Przez ciebie - oskarżyłam go słabym głosem.
I co ja mam z tobą począć, dziewczyno? - jęknął. - Kiedy pocałowałem cię wczoraj, rzuciłaś się na mnie, a dziś straciłaś przytomność!
Zaśmiałam się cicho. Nie doszłam jeszcze zupełnie do siebie.
A niby jestem we wszystkim dobry - westchnął.
W tym cały problem. Jesteś za dobry. O wiele za dobry.
Mdli cię? - spytał. Widywał już mnie w tym stanie.
Nie, to było coś zupełnie innego. Nie wiem, co się stało. Wydaje mi się, że zapomniałam o oddychaniu.
Lepiej będzie, jeśli zostaniesz jednak w domu.
Nic mi nie jest. Zresztą, co za różnica. Twoja rodzina i tak pomyśli, że jestem stuknięta.
Przyglądał się mi przez chwilę.
Lubię, gdy jesteś taka blada - oświadczył ni stąd, ni zowąd. Zarumieniłam się i odwróciłam wzrok, ale było mi milo.
Słuchaj, czy nie moglibyśmy już jechać? Mam dosyć zamar­twiania się, jak to będzie.
Chcę mieć jasność. Zamartwiasz się nie, dlatego, że jedziemy do domu pełnego wampirów, tylko dlatego, że mogą cię nie zaak­ceptować, tak?
Zgadza się. - Nie dałam po sobie poznać, jak bardzo mnie zaskoczył, używając z taką swobodą unikanego do tej pory słowa.
Pokręcił głową.
- Jesteś niesamowita.
Edward prowadził. Dopiero, gdy minęliśmy centrum miastecz­ka, zorientowałam się, że nie mam zielonego pojęcia, gdzie znajduje się dom Cullenów. Przejechaliśmy nad rzeką Calawah, a potem skierowaliśmy się na północ. Domy stały tu coraz rzadziej i były coraz bardziej okazałe. Po pewnym czasie siedziby ludzkie zupełnie znikły nam z oczu. Jechaliśmy przez zasnuty mgłą las . Zastanawiałam się właśnie, czy nie spytać, ile jeszcze, gdy skręciliśmy raptownie w jakąś nieutwardzoną drogę. Była nieoznaczona, ledwie widoczna wśród kęp paproci i to tylko na kilka metrów, bo wiła się bardzo i znikała co chwila za pniem kolejnego olbrzymiego drzewa.
Po paru milach las zaczął rzednąć i nagle znaleźliśmy się na wielkiej polanie, która być możne pełniła również funkcję trawnika.
Nie było tu jednak jaśniej, ponieważ cały teren ocieniały skutecznie gęste gałęzie sześciu sędziwych cedrów. Otaczały one centralnie położone domostwo, które okalała również pogrążona w mroku weranda.
Nie wiem, czego się właściwie spodziewałam, ale z pewnością nie tego. Zgrabny, foremny budynek liczył sobie jakieś sto lat, a próbę czasu przeszedł z pewnością zwycięsko. Zbudowany na planie prostokąta, miał dwa piętra i ściany w kolorze złamanej bie­li. Okna i drzwi były albo oryginalne, albo świetnie zrekonstru­owane. Przed domem nie stał żaden samochód. Słychać było szum pobliskiej rzeki, ale kryła się widocznie gdzieś za ciemną ścianą lasu.
No, no.
Podoba ci się?
- Hm... Ma pewien specyficzny urok. Śmiejąc się, Edward pociągnął mnie za kucyk.
Gotowa? - spytał, otwierając drzwiczki.
Ani trochę. Ale chodźmy. - Usiłowałam się roześmiać, lecz stres ściskał mi gardło. Nerwowym gestem przygładziłam włosy.
- Wyglądasz ślicznie. - Zupełnie spontanicznie chwycił moją dłoń.
Przeszliśmy przez szeroką, ciemną werandę. Wiedziałam, że Edward potrafi wyczuć moje napięcie - żeby dodać mi otuchy, rysował kciukiem kółka na wierzchu mojej dłoni.
Utworzył przede mną frontowe drzwi.
Wystrój wnętrza był mniej przewidywalny niż wygląd samego domu, zaskoczył mnie. Powitała mnie ogromna, jasna przestrzeń. Niegdyś parter składał się zapewne z wielu pokoi, ale większość ścian usunięto. Wychodząca na południe ściana naprzeciw była jednym wielkim oknem, za którym, w cieniu cedrów ciągnął się trawnik sięgający brzegu szerokiej rzeki. Nad częścią po prawej górowały masywne, drewniane, zakręcające schody. Zewsząd biły w oczy różne odcienie bieli - białe były deski podłogi, ściany, grube kilimy, a także belkowany sufit.
Na lewo od drzwi, na podwyższeniu, tuż koło imponujące koncertowego fortepianu, czekali gotowi się przywitać rodzice Edwarda.
Doktora Cullena widziałam już oczywiście wcześniej, ale mimo to poraziła mnie jego uroda i zadziwiająco młody wygląd. U jego boku, jak się domyślałam, stała Esme - jedyny nieznany mi jeszcze członek rodziny. Była tak samo blada i piękna jak pozostali, a coś w jej twarzy o kształcie serca i miękkich, falistych, jasnobrązowych włosach przywodziło na myśl niewinne dziewczęta z epoki kina nie­mego. Natura poskąpiła jej wzrostu, ale i zbędnych kilogramów, choć z pewnością miała bardziej zaokrąglone kształty niż reszta. Oboje byli ubrani na luzie, a jasne kolory ich ubrań harmonizowały z wystrojem domu. Uśmiechnęli się na mój widok, nie podeszli jed­nak bliżej. Domyśliłam się, że nie chcą mnie przestraszyć.
Carlisle, Esme - głos Edwarda przerwał ciszę - oto Bella.
Serdecznie witamy. - Carlisle podszedł do mnie, bacząc na każdy swój krok, i z rezerwą wyciągnął rękę w moim kierunku. Uścisnęliśmy sobie dłonie.
Miło znowu pana widzieć, panie doktorze.
Proszę, mów mi Carlisle.
Carlisle. - Uśmiechnęłam się ciepło, zdziwiona nagłym przypływem pewności siebie. Poczułam, że Edwardowi ulżyło.
Esme poszła w ślady męża. Tak jak się spodziewałam, jej ręka była lodowata, a uścisk silny.
Milo cię poznać, Bello. - Zabrzmiało to szczerze.
Mnie również jest miło. - Nie kłamałam. Czułam się jakbym znalazła się w bajce. Oto przede mną stało żywe wcielenie królewny Śnieżki.
- Gdzie Alice i Jasper? - spytał Edward, ale nikt mu nie odpowiedział, ponieważ oboje pojawili się właśnie u szczytu schodów.
- Cześć, Edward! - zawołała wesoło Alice. Zbiegła po schodach szybko, że tylko mignęły mi jej czarne włosy i biała skóra. Udało jej się jednak z wdziękiem zatrzymać tuż przede mną. Carlisle z Esmą spojrzeli na dziewczynę karcąco, ale spodobało mi się jej zachowanie. Było takie naturalne - przynajmniej jak na nią.
- Cześć, Bella! - Alice przyskoczyła do mnie radośnie i pocało­wała w policzek. Carlisle i Esme zamarli. Mnie też zaskoczyła, ucieszyłam się jednak, że mnie aż do tego stopnia akceptuje. Zer­knęłam na Edwarda. Wyczułam wcześniej, że cały zesztywniał, ale jego miny nie dało się rozszyfrować.
- Rzeczywiście cudnie pachniesz - powiedziała Alice. - Nigdy wcześniej nie zwróciłam na to uwagi. - Tym stwierdzeniem bar­dzo mnie zawstydziła.
Zapadła krępująca cisza. Na szczęście w tej samej chwili dołą­czył do nas Jasper. Ten wysoki chłopak miał w sobie coś z lwa. Z miejsca poczułam się rozluźniona, przestałam przejmować się tym, gdzie się znajduję. Dostrzegłam, ze Edward przygląda się bratu krzywo, podnosząc jedną brew, i przypomniało mi się, jakie zdolności posiada ten blondyn.
- Hej - powiedział. On jeden trzymał się na dystans, nie wy­ciągnął dłoni na powitanie. Mimo to nie sposób było czuć się przy nim skrępowanym.
- Cześć, Jasper. - Uśmiechnęłam się blado, najpierw do niego, a potem i do pozostałych. - Miło was wszystkich poznać. Macie piękny dom - dodałam konwencjonalnie.
- Dziękujemy - odezwała się Esme. - Cieszymy się bardzo, że przyszłaś. - W jej głosie pobrzmiewał pewien ton, którego nie rozpoznałam od razu, ale w końcu zdałam sobie sprawę, że przy­zwana matka Edwarda uważa, że przychodząc do ich domu, postąpiłam bardzo odważnie.
Spostrzegłam, że wśród nas nie ma Rosalie oraz Emmetta, i przypomniałam sobie, że gdy spytałam Edwarda, czemu jego rodzeństwo mnie nie lubi, on zaprzeczał, że tak jest, z podejrzliwą gorliwością.
Zastanawiałabym się dalej nad nieobecnością tej pary, ale moją uwagę przykuła mina Carlisle'a. Spojrzał znacząco na Edwarda a kątem oka zauważyłam, że mój towarzysz kiwa głową.
By nie wyjść na podejrzliwą, zaczęłam wędrować wzrokiem po pokoju. Instrument na podwyższeniu doprawdy robił wrażenie. Nagle przypomniało mi się moje marzenie z dzieciństwa. Obiecywałam sobie, że jeśli kiedykolwiek wygram w totka, kupię taki fortepian mamie. Nie była jakoś specjalnie uzdolniona w tym kierunku - grywała wyłącznie w domowym zaciszu na naszym pianinie z drugiej ręki - ale ubóstwiałam ją wówczas oglądać. Była taka radosna i zaabsorbowana, wydawało mi się, że to zupełnie inna oso­ba, jakaś tajemnicza istota, która wstąpiła w tak dobrze mi znaną mamusię. Rzecz jasna byłam zmuszana do uczęszczania na lekcje gry, ale, jak chyba większość dzieciaków, tak długo marudziłam, aż dano mi spokój.
Esme dostrzegła moje zainteresowanie.
Grasz? - spytała, wskazując fortepian.
Pokręciłam przecząco głową.
Skąd, ale jest tak piękny. To twój?
Nie - zaśmiała się. - Edward nie mówił ci, że jest muzykalny?
- Muzykalny? - zerknęła z wyrzutem na mojego kompana . Zrobił minę niewiniątka. Powinnam była się domyślić.
Esme nie wiedziała, o co mi chodzi.
- Nie ma rzeczy, której by nie potrafił, czyż nie? - wyjaśniłam.
Jasper prychnął, a Esme spojrzała na Edwarda z przyganą w oczach.
Mam nadzieję, że się zbytnio nie popisywałeś - stwierdziła - Tak nie przystoi.
Tylko odrobinkę. - Na dźwięk jego swobodnego śmiechy twarz Esme rozpogodziła się. Wymienili znaczące spojrzenia, których nie zrozumiałam. Wyglądała teraz na bardzo czymś ukontentowaną.
- Edward jest raczej zbyt skromny - uściśliłam.
- No to zagraj dla niej - zachęciła go Esme.
- Przed chwilą powiedziałaś, że nie przystoi się popisywać.
- Od każdej reguły są wyjątki.
- Z chęcią posłucham, jak grasz - wtrąciłam.
- No to załatwione. - Esme popchnęła Edwarda w stronę instrumentu. Pociągnął mnie za sobą i razem zasiedliśmy przy fortepianie.
Zanim dotknął klawiatury, zerknął na mnie z taką miną, jakbym go do czegoś zmuszała.
A potem jego zwinne palce poszły w tany, tylko migały na tle ko­ści słoniowej. Pokój wypełniła piękna melodia o tak skomplikowa­nej kompozycji, że sposób, w jaki radzi sobie z nią jedna para rąk, przechodził ludzkie pojęcie. Mimowolnie otworzyłam usta. Reszta rodziny, widząc moją reakcję, wybuchła stłumionym śmiechem.
Edward przeniósł wzrok na mnie, nie przerywając gry, i mru­gnął.
- I jak, podoba ci się?
- Sam to skomponowałeś? - Nareszcie to do mnie dotarło.
Przytaknął milcząco.
- To ulubiony utwór Esme - dodał. Zamknąwszy oczy, pokręciłam głową.
Coś nie tak?
Czuję się jak ostatnie zero.
Melodia zwolniła, zrobiła się bardziej nastrojowa. Ze zdumie­niem rozpoznałam w niej rozbudowaną wersję wczorajszej koły­sanki.
- Napisałem ją specjalnie dla ciebie - szepnął Edward. Trudno było jej słuchać i nie rozczulić się, niczym na widok słodkiego nie­mowlęcia.
Ze wzruszenia odebrało mi mowę.
- Zauważyłaś? Lubią cię. Zwłaszcza Esme.
Zerknęłam za siebie, ale pokój opustoszał.
- Gdzie się wszyscy podziali?
- Myślę, że ulotnili się dyskretnie, żeby zapewnić nam nieco prywatności.
Westchnęłam.
- Ci tu może mnie lubią, ale Emmett i Rosalie... - Zamilkłam, nie wiedząc, jak wyrazić moje podejrzenia.
Edward zmarszczył czoło.
- Rosalie się nie przejmuj - powiedział stanowczym tonem. - Jeszcze zmieni zdanie.
Nie dowierzając, zacisnęłam zęby. - A Emmett?
Cóż, uważa, że oszalałem, ale to mnie się czepia, a nie ciebie. Próbuję przekonać do ciebie Rosalie.
Dlaczego tak ją drażnię? - Nie byłam pewna, czy chce poznać odpowiedź na to pytanie.
Teraz to Edward westchnął.
Z całej naszej rodziny Rosalie najbardziej męczy to, że... że musi być tym, kim jest. Ciężko jej pogodzić się z tym, że ktoś z zewnątrz zna jej sekret. No i jest odrobinę zazdrosna.
Zazdrosna? Zazdrości mi czegoś? - Trudno mi było w to uwierzyć. Jak ten chodzący ideał urody mógł mi czegokolwiek za­zdrościć? Czego, u licha?
Jesteś człowiekiem. - Edward wzruszył ramionami. - Ona też by tak chciała.
Ach... - bąknęłam oszołomiona. - Jest jeszcze Jasper. On też raczej nie...
To akurat moja wina - przyznał Edward. - Jak ci mówiłem, dołączył do nas jako ostatni. Poradziłem mu, że lepiej będzie, jeśli zachowa dystans.
Przypomniało mi się, dlaczego miałby tak postępować, i zadrżałam.
A co sądzą o całej tej sytuacji Esme i Carlisle? - odezwałam się szybko, żeby nie zauważył mojej reakcji.
Cieszą się z mojego szczęścia. Poniekąd Esme zaakceptowałaby cię nawet, gdyby okazało się, że masz trzecie oko i błonę między palcami.
Martwiła się o mnie od wielu lat. Bała się, że coś jest ze mną nie tak, że zbyt wcześnie zostałem przemieniony. Odetchnęła z ulgą. Za każdym, razem, gdy cię dotykam, niemal zachłystuje się z ekscytacji.
Alice też wydaje się pełna entuzjazmu. ,. postrzega świat po swojemu - odparł Edward przez zaciśnięte usta.
- Ale nic więcej mi na ten temat nie powiesz, prawda?
Zrozumieliśmy się bez słów. On wiedział już, że jestem świadoma tego, iż coś przede mną ukrywa, ja zaś, że nic mi nie wyja­wi. Przynajmniej nie teraz.
- A co takiego Carlisle przekazał ci telepatycznie, że skinąłeś głową?
Zauważyłaś? - zdziwił się.
Oczywiście.
Edward pogrążył się na chwilę w myślach.
- Przekazał mi pewne informacje. Nie był pewien, czy chciał­bym, żebyś się o tym dowiedziała.
- A dowiem się?
- Musisz, ponieważ przez następne kilka dni, a nawet tygodni, będę wobec ciebie trochę... nadopiekuńczy. Nie chcę, żebyś po­myślała, iż jestem urodzonym tyranem.
0 co chodzi?
Właściwie to nic takiego. Alice przewidziała, że będziemy mieli gości. Wiedzą, że tu mieszkamy, i są nas ciekawi.
Gości?
- Tak... Rozumiesz, nie są tacy jak my. To znaczy, jeśli chodzi samokontrolę. Pewnie nawet nie pojawią się w mieście, ale do ich wyjazdu z pewnością ani na minutę nie spuszczę cię z oka.
Wzdrygnęłam się.
- Nareszcie jakieś normalne zachowanie! - mruknął. - Zaczynałem się już zastanawiać, gdzie się podział twój instynkt samozachowawczy.
Puściłam tę uwagę mimo uszu i zaczęłam rozglądać się po pokoju.
- Nic tego się spodziewałaś, prawda? - spytał Edward z satysfakcją w głosie.
Nie - przyznałam.
Żadnych trumien, żadnych stosów czaszek w kątach. Chyba nie uświadczysz tu nawet pajęczyny. Musiało cię spotkać wielkie rozczarowanie - ciągnął z sarkazmem.
Zignorowałam go.
- Tak tu jasno. I przestronnie.
- To jedyne miejsce, w którym możemy być sobą - spoważniał. Grana przez Edwarda melodia, moja melodia, coraz bardziej melancholijna, dobiegła wreszcie końca. Ostatnia nuta pobrzmie­wała jeszcze jakiś czas przejmująco.
- Dziękuję - szepnęłam. W oczach miałam łzy. Zawstydzona otarłam je szybko wierzchem dłoni.
Edward dotknął delikatnie miejsca, w którym jedną przeoczy­łam, po czym podniósł dłoń do oczu i przyjrzał się przechwyconej kropli. Tak szybko, że nie mogłam mieć pewności, czy naprawdę byłam tego świadkiem, włożył palec do ust i zlizał słony płyn.
Spojrzałam na niego pytająco i długo patrzyliśmy sobie w oczy. W końcu się uśmiechnął.
Chcesz zobaczyć resztę domu?
I nic będzie żadnych trumien? - upewniłam się, nie do koń­ca pokrywając ironią lekkie podenerwowanie.
Śmiejąc się, ujął moją dłoń i poprowadził w stronę schodów.
- Żadnych trumien - przyrzekł.
Zaczęliśmy wspinać się po masywnych stopniach, ja z ręką na wyjątkowo gładkiej poręczy. Zarówno ściany, jak i podłogę hallu na piętrze wyłożono drewnem o barwie miodu.
Tam jest pokój Rosalie i Emmetta, tam gabinet Carlislea, tam sypialnia Alice... - Przerwał, bo stanęłam jak wryta na widok ozdoby ściennej, wiszącej tuż nad moją głową. Musiałam wyglądać na mocno zbitą z tropu, bo zachichotał.
Bez obaw, możesz parsknąć śmiechem - powiedział. - Groteskowy efekt jest zamierzony.
Nie zaśmiałam się jednak, tylko odruchowo podniosłam rękę, jak bym chciała dotknąć owego artefaktu. Był to spory, drewniany krzyż. Pociemniały od starości kształt odcinał się od jasnej ściany.
Nie odważyłam się sprawdzić, czy w dotyku jest tak jedwabisty, jak mi się to wydawało.
- Musi być bardzo stary.
Edward wzruszył ramionami.
- Lata trzydzieste siedemnastego wieku, tak mniej więcej.
Przeniosłam wzrok na mojego towarzysza.
- Czemu to tu trzymacie?
- To pamiątka rodzinna. Należał do ojca Carlisle'a.
- Zbierał antyki? - zasugerowałam z powątpiewaniem.
- Nie, sam go wyrzeźbił. Był wikarym. Ten krzyż wisiał na ścianie nad pulpitem, zza którego głosił kazania.
Nie byłam pewna, czy moja twarz zdradza, jak bardzo jestem zszokowana. Na wszelki wypadek wolałam wpatrywać się w krzyż. Czyli miał ponad trzysta siedemdziesiąt lat! Próbowałam sobie z wysiłkiem wyobrazić taki szmat czasu.
- Wszystko w porządku? - spytał Edward z troską.
Nie odpowiedziałam.
To ile lat ma Carlisle? - szepnęłam, nie odrywając wzroku od sędziwego krzyża.
Niedawno obchodził trzysta sześćdziesiąte drugie urodziny.
Przeniosłam wzrok na Edwarda. Nasuwały mi się setki py­tań.
Opowiadając przyglądał mi się bacznie.
- Carlisle urodził się w Londynie w latach czterdziestych sie­demnastego wieku, a przynajmniej tak podejrzewa, ponieważ prości ludzie w owych czasach nie zaprzątali sobie zbytnio głowy kalendarzem. W każdym razie było to tuż przed ustanowieniem protektoratu Cromwella.
Świadoma tego, że jestem obserwowana, starałam się zachować kamienną twarz - najłatwiej było po prostu traktować to wszystko jak bajkę.
- Był jedynym synem anglikańskiego pastora, matka zmarła przy porodzie. Jego ojciec był człowiekiem wielce nietolerancyjnym. Gdy do władzy doszli protestanci, z entuzjazmem włączył się do prześladowania katolików oraz wyznawców innych religii. Wierzył także głęboko w realną obecność szatana na ziemi. Przewodził polowaniom na czarownice, wilkołaki... i wampiry.
Na dźwięk lego ostatniego słowa znieruchomiałam. Edward nie mógł tego przeoczyć, lecz mimo to nie przerwał opowieści.
Spalili na stosie wielu niewinnych ludzi, bo, rzecz jasna ci których z taką pasją szukał, nie dawali się tak łatwo złapać.
Kiedy pastor się zestarzał, obowiązki głównego łowczego przekazał swemu synowi. Z początku Carlisle nie spisywał się najle­piej - miał trudności z szafowaniem oskarżeniami i dostrzeganiem demonów tam, gdzie ich nie było. Był jednak sprytniejszy od ojca i wytrwały. Odkrył w końcu, że grupa prawdziwych wampirów mieszka w kanałach pod miastem. Wychodziły stamtąd tylko nocą, na polowanie. Potwory nie należały wówczas do świata legend i mi­tów i wiele z nich tak właśnie musiało egzystować.
Ludzie zabrali z sobą widły i pochodnie - Edward zaśmiał się po­nuro - i otoczyli miejsce, w którym według Carlisle'a wampiry wydo­stawały się na ulicę. Rzeczywiście, po pewnym czasie jeden wyszedł.
Mówił teraz tak cicho, że z trudem wyłapywałam poszczególne słowa.
- Musiał być bardzo stary i osłabiony głodem. Wyczuwszy no­sem obecność tłumu, ostrzegł pozostałych po łacinie, a potem ru­szył pędem przed siebie ulicami miasta. Carlisle przewodził pogo­ni - miał wtedy dwadzieścia trzy lata i był szybkim biegaczem. Wampir potrafiłby umknąć im z łatwością, lecz, jak sądzi Carlisle, jego głód wziął górę. Potwór odwrócił się nagle i zaatakował. Wpierw rzucił się na Carlisle'a, ale nadbiegli inni ludzie. Musiał się bronić. Zabił dwóch mężczyzn i uprowadził trzeciego. Carlisle tymczasem wykrwawiał się na bruku.
Edward zamilkł na chwilę. Wyczułam, że dokonuje pewnej korekty faktów, ponieważ pragnie coś przede mną zataić.
- Wiedział co się teraz stanie - ciała zostaną spalone. On sam również. Zawsze niszczyli wszystko, co miało kontakt z istotami ciemności. Instynktownie postąpił więc tak, by ocalić swoje życie. Tłum pognał za wampirem. Korzystając z okazji, Carlisle poczołgał się do pobliskiej piwniczki, gdzie spędził trzy dni ukryty w stercie gnijących kartofli. To cud, że nikt go nie znalazł, że nie zdradził się szmerem czy jękiem. A potem było już po wszystkim i uświadomił sobie swoją przemianę.
Nie wiem, jaką miałam minę, ale Edward nagle przerwał.
Dobrze się czujesz?
Tak, tak. - Zagryzłam wargi, żeby nie zarzucić go gradem pytań, ale widać ciekawość bila mi z oczu.
Uśmiechnął się.
Spodziewam się, że masz do mnie parę pytań.
Kilka się znajdzie.
Uśmiechnąwszy się jeszcze szerzej, pociągnął mnie za rękę w głąb korytarza.
- No to chodź - powiedział. - Coś ci pokażę.
16 CARLISLE
Zatrzymaliśmy się przed drzwiami pokoju, który, według opisu Edwarda, służył jego przyszywanemu ojcu za gabinet.
- Wejdźcie, proszę - zachęcił nas glos Carlisle'a.
Sufit był tu bardzo wysoko, a okna wychodziły na zachód. Podob­nie jak w hallu, ściany pokrywała boazeria, tym razem z ciemniejszego drewna, można było ją jednak podziwiać jedynie w kilku miejscach, ponieważ większość przestrzeni zajmowały sięgające sufitu regały. Jeszcze nigdy, poza biblioteką, nie widziałam tylu książek.
Doktor siedział w obitym skórą fotelu za wielkim mahoniowym biurkiem. Umieszczał właśnie zakładkę pomiędzy stronicami opasłego tomu. Tak właśnie wyobrażałam sobie zawsze gabinet dziekana jakiegoś słynnego college'u, tyle że Carlisle wyglądał stanowczo zbyt młodo jak na profesora.
Czym mogę wam służyć? - spytał uprzejmym tonem, pod nosząc się z miejsca.
Chciałem przybliżyć Belli naszą historię - wyjaśnił Edward - Tak właściwie to twoją historię, nie naszą.
Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy - wtrąciłam.
Nie, skąd. Od czego chcielibyście zacząć?
Od tego, skąd się wzięła twoja filozofia życiowa - oświadczył Edward. Położył mi rękę na ramieniu, po czym odwrócił delikat­nie tak, abym stała przodem do drzwi. Za każdym razem, gdy mnie dotykał, choćby nie wiem jak swobodnie, serce zaczynało walić mi jak dzwon. Teraz słyszał to nie tylko on, ale i Carlisle, i było mi z tego powodu jeszcze bardziej wstyd niż zwykle.
Ściana, na którą teraz patrzyłam, była inna niż pozostałe. Za­miast półek z książkami pokrywały ją ramy i ramki: różnorakie szkice, obrazy, zdjęcia i ryciny wszystkich możliwych formatów, niektóre wielobarwne, inne czarno - białe. Przez chwilę błądziłam po nich wzrokiem, próbując się domyślić, jaki jest temat przewod­ni tej kolekcji, ale na próżno.
Edward podprowadził mnie pod wiszący po lewej stronie obra­zek olejny w skromnej, kwadratowej, drewnianej ramie. Namalo­wany różnymi odcieniami sepii, nie wyróżniał się zbytnio - sporo tu było większych prac o żywszych kolorach. Obrazek ów przedstawiał panoramę jakiegoś miasta sprzed kilku wieków - nad gęstwiną stromych dachów górowało kilka kościelnych wież. Pierwszy plan wypełniała szeroka rzeka z jednym jedynym mostem pokrytym czymś w rodzaju miniaturowych katedr.
Londyn w połowie siedemnastego wieku - wyjaśnił Ed.
Londyn z czasów mojej młodości - dodał doktor. Okazało się, że stoi za nami. Drgnęłam - nie zauważyłam, kiedy podszedł.
- Chcesz sam jej wszystko opowiedzieć? - Odwróciłam się, żeby zobaczyć reakcję Carlisle'a. Nasze oczy spotkały się, a on sam się uśmiechnął.
- Z chęcią bym się wami zajął, ale zrobiło się już późno, muszę się zbierać. Rano dzwonili ze szpitala - doktor Snow się rozcho­rował. Poza tym - dodał, spoglądając na Edwarda - znasz te hi­storie równie dobrze jak ja.
Brzmiało to wszystko bardzo groteskowo. Oto przeciętny, za­pracowany lekarz z małego miasteczka tłumaczy się, czemu nie może opowiedzieć mi o swoim życiu w siedemnastowiecznym Londynie.
Czułam się też dziwnie, ponieważ zdawałam sobie sprawę, że wypowiada swoje myśli na głos tylko ze względu na mnie.
Obdarowawszy mnie kolejnym ciepłym uśmiechem, Carlisle pospieszył do szpitala.
Po jego wyjściu przez dłuższy czas wpatrywałam się w panora­mę jego rodzinnego miasta.
- To co się stało, kiedy uświadomił sobie swoją przemianę? - spytałam w końcu obserwującego mnie Edwarda.
Przeniósł wzrok na inny z wiszących na ścianie obrazów. Było to jedno z większych płócien, krajobraz o stonowanych jesiennych barwach. Przedstawiał pustą, zacienioną polanę. Za lasem, na horyzoncie, majaczył samotny skalisty szczyt.
- Carlisle wiedział, czym się stał - powiedział Edward cicho - i nie miał zamiaru się z tym pogodzić. Chciał ze sobą skończyć, ale nie było to takie proste.
- Co takiego robił? - wymknęło mi się.
- Rzucał się z wielkich wysokości, próbował się utopić - wymienił Edward beznamiętnym tonem - ale był za silny, a od przemiany upłynęło za mało czasu. To niesamowite, że miał dość samokontroli, by nie zacząć polować. Na samym początku pragnienie przesłania wszystko. Czuł do siebie jednak tak wielkie obrzydzenie, że wolał umrzeć z głodu, niż zniżyć się do mordu. To ten wstręt właśnie pomagał mu się powstrzymać.
Czy możecie zagłodzić się na śmierć? - spytałam słabym w głosem.
Nie. Istnieje bardzo niewiele sposobów, w jaki można nas zabić.
Chciałam o nie zapytać, ale szybko podjął przerwaną opowieść.
- Robił się coraz bardziej głodny, a w rezultacie coraz słabszy. Zdawał sobie sprawę, że maleje też siła jego woli, dlatego trzymał się jak najdalej od siedzib ludzkich. Długie miesiące wędrował nocami w poszukiwaniu takich bezpiecznych miejsc, nadal niepogodzony ze swoją nową naturą.
Pewnego razu jego kryjówkę mijało stado jeleni. Byt już oszalały z głodu, nie wytrzymał, zaatakował. Gdy się nasycił i wróciły mu siły, zorientował się, że oto odkrył sposób na to, jak żyć, nie mordując ludzi. Zwierzęta nie budziły w nim wyrzutów sumienia - przecież w poprzednim życiu też nie stronił od dziczyzny. Tak narodziła się jego nowa filozofia życiowa, którą dopracowywał przez kolejne miesiące. Nie musiał być potworem. Pogodził się ze swoim przeznaczeniem.
Wiedząc, że ma przed sobą nieskończenie wiele lat życia, za­czął lepiej wykorzystywać dany mu czas. Zawsze był bystry, skory do nauki. Po nocach czytał, za dnia planował, co dalej. Przepłynął kanał La Manche i we Francji...
Przepłynął kanał La Manche?
Nie on jeden tego dokonał, Bello - Edward przypomniał mi cierpliwie.
No tak. Po prostu w tym kontekście zabrzmiało tak jakoś nieprawdopodobnie. Mów dalej.
Jesteśmy dobrymi pływakami, bo...
We wszystkim jesteście dobrzy. Rzucił mi rozbawione spojrzenie.
Już dobrze, dobrze. Więcej nie będę przerywać, obiecuję.
Prychnął i dokończył:
Bo tak właściwie nie musimy oddychać.
- Nie…
- Obiecałaś! - Śmiejąc się, przyłożył mi palec do ust. - Chcesz w końcu usłyszeć tę historię, czy nie?
- Nie możesz wyskakiwać co chwilę z czymś takim i spodziewać się, że będę siedzieć jak mysz pod miotłą - wymamrotałam zza przyłożonego palca.
Widząc, że ta metoda nie działa, przeniósł dłoń na moją szyję. Serce mi przyspieszyło, ale pieszczota nie zadziałała na tyle, że­bym zapomniała o tym, co mnie nurtowało.
Nie musicie oddychać? - żądałam wyjaśnień.
Nie jest to niezbędne. To po prosu kwestia przyzwyczajenia. - Edward wzruszył ramionami.
- I jak długo tak możecie?
- Chyba bez końca. Nie wiem, nie próbowałem. Czuję się tro­chę nieswojo z nieczynnym węchem.
- Trochę nieswojo? - powtórzyłam oszołomiona.
Musiałam zrobić przy tym jakąś szczególną minę, bo Edward spoważniał nagle i opuścił rękę. Stał tak nieruchomo przez dłuż­szy czas, wpatrując się we mnie ze smutkiem.
- O co chodzi? - szepnęłam, dotykając jego skamieniałej twa­rzy. Mój gest sprawił, że rozchmurzył się nieco.
- Wciąż czekam, kiedy to nastąpi - westchnął.
Co takiego?
Jestem przekonany, że w pewnym momencie powiem coś ta­kiego lub będziesz świadkiem czegoś, co zupełnie wytrąci cię z równowagi i uciekniesz z krzykiem. - Uśmiechnął się smutno. - Niee będę cię wtedy zatrzymywał. Po prawdzie chciałbym, żeby do tego doszło, bo zależy mi na twoim bezpieczeństwie. Zależy, ale pragnę również być z tobą. Tych dwóch rzeczy nigdy nie da się pogodzić...
- Nie mam zamiaru uciekać.
- Zobaczymy.
Zmarszczyłam czoło.
- No, dalej, opowiadaj. Carlisle popłynął do Francji i...
Edward nie zaczął mówić od razu - wpierw zerknął na kolejny z obrazów. Miał on nie tylko najbardziej ozdobną ramę ze wszystkich, ale wyróżniał się także najżywszą kolorystyką i rozmiarami był bowiem dwukrotnie szerszy od drzwi, koło których wisiał. Roiło się na nim od jaskrawych postaci w rozwianych szatach, krzątających się w kolumnadach bądź wyglądających z marmurowych balkonów. Część postaci unosiła się w powietrzu, wśród chmur. Nie umiała powiedzieć, czy to scena mitologiczna, czy biblijna.
- Carlisle popłynął do Francji, a później przemierzył całą Europę, odwiedzając uniwersytety. Nocami zgłębiał muzykologie przyrodoznawstwo, medycynę - i to właśnie ona okazała się jego powołaniem. Ratowanie ludzkiego życia stało się dla niego formą pokuty za bycie potworem. - Po minie Edwarda widać było, jak wielkim podziwem darzył Carlisle'a. - Nie jestem w stanie opisać, ile wysiłku włożył w to, by osiągnąć swój cel. Przez dwa stulecia w mękach pracował nad samokontrolą. Teraz jest zupełnie obojęt­ny na zapach ludzkiej krwi i może wykonywać pracę, którą kocha, nie cierpiąc katuszy. Tam, w szpitalu, odnalazł wreszcie spokój...
- Przez dłuższą chwilę Edward spoglądał w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, aż nagle ocknął się i postukał palcem ramę naj­większego z obrazów.
- Kiedy studiował we Włoszech, natrafił tam na pobratymców, różnili się oni jednak znacznie od włóczęgów z londyńskich kana­łów. Byli wszechstronnie wykształceni i mieli doskonałe maniery.
Wskazał na cztery postacie na najwyższym z balkonów, które w odróżnieniu od całej reszty zdawały się stać nieruchomo, lustru­jąc ze spokojem panujący w dole chaos. Przyjrzawszy się im uważ­niej, zdałam sobie ze zdumieniem sprawę, że jedna z nich jeszcze nie tak dawno przebywała z nami w tym samym pokoju.
- To Solimena*. Nowi znajomi Carlisle'a często byli dlań inspiracją. Nieraz przedstawiał ich jako bogów. - Edward prychnął.
- Aro, Marek i Kajusz, nocni mecenasi sztuki.
- Ciekawe, co się z nimi później stało - zastanowiłam się na głos niemal dotykając palcem płótna. Dwóch z mężczyzn miało kruczoczarne włosy, trzeci bielusieńkie.
- Nadal tam są. - Edward wzruszył ramionami. - - Nikt nie wie, ile to już tysiącleci. Carlisle towarzyszył im zaledwie przez kilkadziesiąt lat, podziwiał ich obycie, ich wyrafinowanie. Niestety uporczywie usiłowali go wyleczyć z awersji do, jak to określali „przyrodzonego źródła strawy”. Oni starali się przekonać je­go on ich - bez skutku. W końcu Carlisle postanowił sprawdzić, jak żyje się w Nowym Świecie. Był bardzo samotny. Marzył, że znajdzie tam kogoś, kto będzie podzielał jego poglądy.
Przez dłuższy czas nie napotkał nikogo z naszych, ale ponie­waż ludzie stopniowo przestawali wierzyć w istnienie jemu podob­nych istot, odkrył, że łatwiej mu się z nimi integrować - po prostu niczego nic podejrzewali. Zaczął praktykować jako lekarz. Mimo wszystko, nie mógł jednak ryzykować bliższej znajomości z czło­wiekiem, nadal więc doskwierał mu brak towarzystwa.
Kiedy wybuchła epidemia hiszpanki, pracował na nocną zmia­nę w szpitalu w Chicago. Przez wiele lat dojrzewał w nim pewien pomysł - teraz był wreszcie gotowy wcielić go w życie. Skoro nie udało mu się znaleźć kompana, trudno, sam go dla siebie stworzy. Długo się wahał. Nie miał pewności, jak taki zabieg przeprowa­dzić, a i nie dopuszczał do siebie myśli, że miałby komuś odebrać dawne życie, tak jak odebrano jemu. I wtedy trafił na mnie. Nie było dla mnie nadziei, leżałem już na oddziale dla umierających. Carlisle opiekował się wcześniej moimi rodzicami, wiedział więc, że zostałem sam na świecie. Postanowił spróbować...
Te ostatnie słowa Edward wypowiedział niemal szeptem, po czym wpatrzony w las za oknem zamyślił się głęboko. Byłam ciekawa, jakież to obrazy stają mu teraz przed oczami - z własnej przeszłości, czy też te znane z opowieści przyszywanego ojca. Nie musiałam mu przerywać. Kiedy w końcu na mnie spojrzał, na jego twarzy malował się delikatny, anielski uśmiech.
I tak oto wróciliśmy do punktu wyjścia - podsumował.
I już nigdy się nie rozstawaliście?
Prawie nigdy. - Objął mnie w talii i poprowadził do drzwi. Na progu zerknęłam po raz ostatni na ścianę pełną obrazów zastanawiając się, czy kiedykolwiek poznam pozostałe historie.
Edward nie powiedział nic więcej, więc w hallu spytałam - Prawie nigdy?
Westchnął. Najwyraźniej nie był skory zdradzić mi więcej szczegółów.
Cóż, jak każdy młody człowiek nieco się buntowałem. Nie byłem przekonany do abstynencji, byłem zły na Carlislea, że mnie ogranicza. Jakieś dziesięć lat po moich narodzinach, przemianie czy jak by to nazwać, spędziłem trochę czasu, wędrując samotnie.
Naprawdę? - Zaintrygował mnie tym raczej, niż przestra­szył, a poniekąd powinnam była się przestraszyć.
Edward wyczul w moim glosie zainteresowanie.
To cię nie przeraża?
Nie.
Dlaczego?
Czy ja wiem... Wydaje mi się, że była to całkiem sensowna decyzja.
Zaśmiał się krótko i głośno.
Weszliśmy już po schodach na drugie piętro. Hall tutaj też był wyłożony drewnem.
Z początkiem nowego życia - podjął opowieść Edward - zy­skałem dar czytania w myślach zarówno swoich pobratymców, jak i ludzi. To dlatego dopiero po dziesięciu latach przeciwstawiłem się Carlisle'owi - od podszewki znalem jego szlachetne pobudki, rozumiałem doskonale, co nim kieruje.
Starczyło kilka lat, żebym przekonał się do jego sposobu postępowania i wrócił. Doszedłem do wniosku, że uniknę w ten sposób... ech... depresji... depresji, która bierze się z wyrzutów su­mienia. Z początku nic miałem takich problemów. Znając ludzkie myśli umiałem wybierać na swoje ofiary wyłącznie zwyrodnialców. Skoro mogłem w ciemnym zaułku zajść drogę niedoszłemu mordercy, który śledził właśnie jakąś dziewczynę, skoro ratowałem jej życie, nie byłem chyba taki zły.
Wzdrygnęłam się, wyobrażając sobie z detalami podobną scenę - jakże niedawno sama znalazłam się w podobnej sytuacji. Zaułek, noc, wystraszona dziewczyna i złowrogi cień podążającego za nią krok w krok mężczyzny. I Edward. Edward na polowaniu, straszny, - zarazem porażający urodą niczym młody bóg. W takiej chwili nic nie mogło go powstrzymać. Ale czy dziewczyna była mu po wszyst­kim wdzięczna, czy może jeszcze bardziej przerażona?
- Z biegiem lat zacząłem się jednak coraz bardziej postrzegać jako potwora. Nic mogłem sobie wybaczyć, że odebrałem życie aż tylu ludziom, niezależnie od tego, jak bardzo na to zasługiwali. Wreszcie wróciłem do Carlisle'a i Esme. Powitali mnie jak syna marnotrawnego. Nie zasługiwałem na takie przyjęcie. Stanęliśmy przed ostatnimi drzwiami korytarza.
- Mój pokój - wyjaśnił Edward, otwierając drzwi. Puścił mnie przodem. Jedną ścianę pomieszczenia, podobnie jak na parterze, zajmowało ogromne, wychodzące na południe okno. Podejrzewałam, że cała elewacja ogrodowa jest ze szkła. Rzeka Sol Duc wiła się przez dziewiczą puszczę aż po pasmo gór Olympic, które okazały się być bliżej, niż przypuszczałam.
Druga ścianę, te po prawej, zajmowały półki z płytami CD. Było tu ich więcej, niż w przeciętnym sklepie muzycznym. W rogu stała ekskluzywnie wyglądająca wieża stereo, jedna z tych, których bałam się choćby tknąć, przekonana, że zaraz coś uszkodzę. Nie było łóżka, tylko szeroka, wygodna kanapa obita czarną skórą. Podłogę pokrywała gruba, złocista wykładzina, a na ścianach udrapowano zwoje ciemniejszej o ton tkaniny.
- To dla lepszej akustyki? - zgadłam. Skinął głową z uśmiechem.
Włączył wieżę pilotem. Muzyka nie była głośna, a jazzowy utwór należał do spokojniejszych, ale zdawało się, że zespół znajdował się w tym samym pokoju co my. Podeszłam do regałów, by przyjrzeć się zapierającej dech w piersiach kolekcji płyt.
Masz je poukładane w jakiś specjalny sposób? - spytałam, nie mogąc doszukać się żadnego klucza.
Ehm... - Wyrwałam go z zamyślenia. - Rokiem wydania, a potem od najbardziej ulubionych.
Odwróciłam się. Przyglądał mi się z dziwnym wyrazem twarzy.
Co jest?
Myślałem, że poczuję ulgę. Wiesz już wszystko, nie musze nic przed tobą ukrywać. Ale to coś o wiele, wiele więcej. I podoba mi się. Jestem taki... szczęśliwy. - Wzruszył ramionami, uśmie­chając się niepewnie.
Cieszę się. - I ja się uśmiechnęłam. Martwiłam się, że będzie żałował swojej szczerości. Dobrze było wiedzieć, że tak nie jest.
Tymczasem Edward nagle spochmurniał.
- Wciąż się spodziewasz, że lada chwila rzucę się do ucieczki?
Kąciki jego ust uniosły się lekko ku górze. Pokiwał głową.
- Przykro mi, że sprowadzam cię z chmur na ziemię, ale wca­le nie jesteś taki straszny, jak ci się wydaje. Ja to już w ogóle się ciebie nie boję. - Rzecz jasna, kłamałam jak z nut.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem, ale zaraz uśmiechnął się dziko.
- Jeszcze pożałujesz, że to powiedziałaś - rzucił.
Wpierw wydał z siebie niski, gardłowy warkot, odsłaniając rząd idealnych prostych zębów, a następnie zamarł napięty w pół przysiadzie, niczym wielkie lwisko gotowe do skoku.
Zrobiłam kilka kroków do tylu, nie odrywając od niego wzroku.
- Chyba żartujesz...
Nawet nie zauważyłam, kiedy na mnie skoczył - wszystko działo się zbyt szybko. Poczułam tylko, że coś podrywa mnie do góry, a potem padliśmy z impetem na sofę, uderzając nią z hukiem o ścianę. Edward trzymał mnie przy tym w żelaznym uścisku, zamortyzował siłę wyrzutu. Mimo tej ochrony oddychałam teraz szybciej, zapewne od nadmiaru adrenaliny, próbowałam usiąść prosto, ale mój kompan miał inne plany - ułożoną w pozycji płodowej przytulił mnie mocno do piersi. Równie dobrze mogłabym próbować zerwać żelazne łańcuchy. Obleciał mnie strach, ale gdy zerknęłam na twarz Edwarda, znikły wszelkie moje obawy. Kontrolował się znakomicie, szczęki miał rozluźnione, a oczy błyszczały mu wyłącznie z podekscytowania. - Coś mówiłaś? - zamruczał z ironią w głosie. - Tylko to, że jesteś bardzo, bardzo strasznym potworem.
- Wciąż ciężko dyszałam, więc moja żartobliwa odpowiedź nie zabrzmiała zbyt przekonująco.
Tak lepiej.
Czy mogę już usiąść normalnie? - spytałam, niezdarnie wy­rywając się mu z objęć.
Tylko się zaśmiał.
- Można? - miły głos zapytał zza otwartych drzwi. Ponowiłam próbę wyswobodzenia się, ale Edward ani myślał mnie puścić - usadził mnie jedynie na swoich kolanach nieco bardziej przyzwoicie. Na progu stała Alice, a za nią Jasper. Spiekłam raka, Edward jednak nic okazał zmieszania.
- Zapraszam. - Nadal trząsł się ze śmiechu.
Alice nie wydawała się ani trochę zdziwiona tym, w jakiej pozie nas zastała. Przeszedłszy tanecznym krokiem na środek pokoju, z niesamowitą gracją usiadła na podłodze. Jasper zawahał się jed­nak w drzwiach ze ździebko zszokowaną miną. Wpatrywał się przy tym w Edwarda. Byłam ciekawa, czy sonduje właśnie atmosferę w pokoju, korzystając ze swojej nadzwyczajnej wrażliwości na ludzkie nastroje.
- Tak łupnęło - oświadczyła Alice - że myśleliśmy już, iż kosztujesz Belli na lunch, i przyszliśmy zobaczyć, czy i nam coś nie skapnie.
Zamarłam na sekundę, ale rozluźniłam się, gdy zdałam sobie sprawę, że Edward uśmiecha się szeroko. Nie wiedziałam tylko, czy rozbawiło go to, co powiedziała Alice, czy też cieszy się, że nareszcie częściej się boję.
- Przykro mi, nie podzielę się. Nie mam jej jeszcze dosyć. Jasper wszedł wreszcie do pokoju, mimowolnie się uśmiechając.
- Tak naprawdę to Alice twierdzi, że wieczorem zapowiada się niezła burza, więc Emmett rzucił hasło „mecz”. Będziesz grał?
Każda wiadomość z osobna zabrzmiałaby niewinnie, jednak słysząc je w takim połączeniu, nie potrafiłam zrozumieć, co ma burza do jakiegoś meczu. Wiedziałam jedno - Alice przewidywała pogodę nie gorzej od biura prognoz.
Edward ożywił się natychmiast, ale zawahał się z odpowiedzią.
Oczywiście możesz przyprowadzić Bellę - zaszczebiotała Alice. Wydało mi się, że Jasper zerknął na nią zaskoczony.
Co ty na to? - zwrócił się do mnie Edward. Bardzo był tą wizją podekscytowany.
Dla mnie bomba. - Za nic nie chciałam, żeby tak cudowny uśmiech zniknął z jego twarzy. - A tak w ogóle, to dokąd chodzicie grać?
Najpierw czekamy na pioruny. Inaczej się nie da. Zobaczysz, dlaczego - obiecał Edward.
- Będę potrzebować parasola? Cała trójka wybuchła śmiechem.
Będzie? - spytał Jasper Alice.
Nie, nie - odparła z przekonaniem. - Burza rozpęta się nad miasteczkiem. U nas na polanie nikt nie zmoknie.
Fajno. - Entuzjazm Jaspera był zaraźliwy.
Poczułam nagle, że mam wielką ochotę do nich dołączyć, cho­ciaż jeszcze przed chwilą byłam pełna obaw.
Alice w kilku podskokach pokonała drogę do drzwi. Na jej widok każda balerina załamałaby się nerwowo.
- Zobaczymy, może i Carlisle da się namówić - rzuciła.
- Jakbyś już nie wiedziała - żachnął się Jasper, zamykając za obojgiem drzwi.
- W co będziemy grać? - spytałam Edwarda. - Ty będziesz tylko widzem - sprostował. - A my pogramy baseball.
Wywróciłam oczami.
- To wampiry lubią baseball?
- To w końcu amerykański sport narodowy - oświadczył Edward z udawaną powagą.
Pozostawało mi tylko czekać do wieczora.
17 MECZ
Gdy skręciliśmy w moją ulicę, akurat zaczęło mżyć. Do tej chwili nie miałam najmniejszych wątpliwości, że Edward będzie mi towarzyszył przez te kilka godzin, jakie miałam spędzić w bar­dziej rzeczywistym otoczeniu.
Tymczasem na podjeździe przed domem Charliego zastaliśmy ni mniej, ni więcej tylko znajomego podniszczonego czarnego for­da. Edward wymamrotał coś gniewnie pod nosem.
Na wąskim ganku, z trudem kryjąc się przed deszczem, za wózkiem inwalidzkim swojego ojca stał Jacob Black. Gdy zapar­owaliśmy przy krawężniku, Billy ani drgnął, za to chłopak wyraźnie się zawstydził.
- To już przesada - warknął mój towarzysz.
- Przyjechał ostrzec Charliego? - odgadłam, bardziej przestra­szona niż zagniewana.
- Edward pokiwał tylko głową. Z hardą miną patrzył teraz Billemu prosto w oczy.
Byłam wdzięczna Bogu, że Charlie jeszcze nie wrócił. Na myśl o tym, że mogło być inaczej, robiło mi się słabo.
- Pozwól, że ja się tym zajmę - zaproponowałam. Edward nie wydawał się zdolny do negocjacji.
Ku mojemu zdziwieniu, nie zgłosił żadnych obiekcji.
- Tak chyba będzie najlepiej - zgodził się od razu. - Tylko ostrożnie z dzieciakiem, on o niczym nie wie.
Ten „dzieciak” nie za bardzo przypadł mi do gustu.
- Jacob jest tylko trochę młodszy ode mnie - przypomniałam.
Edward zerknął na mnie, błyskawicznie się rozchmurzając.
- Wiem o tym doskonale - zapewnił mnie z uśmiechem.
Westchnęłam tylko i położyłam dłoń na klamce.
Wpuść ich do środka - poinstruował mnie Edward. - Wrócę o zmierzchu.
Pożyczyć ci furgonetkę? - spytałam, zachodząc jednocześnie w głowę, jak wyjaśnię Charliemu, gdzie ją podziałam.
Edward wzniósł oczy ku niebu.
- Wierz mi, pieszo dojdę do domu szybciej.
- Nie musisz sobie iść - powiedziałam ze smutkiem.
Ucieszył się, słysząc, że nie chcę się z nim rozstawać.
Muszę, muszę. Kiedy już się ich pozbędziesz - skinął głową w stronę Blacków, a w jego oczach pojawił się złowrogi błysk - bę­dziesz potrzebowała trochę czasu na przygotowanie Charliego. Nie co dzień poznaje się nowego chłopaka swojej córki. - Uśmiechnął się tak szeroko, że odsłonił przy tym wszystkie zęby.
Piękne dzięki - jęknęłam.
Edward zmienił uśmiech na łobuzerski, mój ulubiony.
Niedługo wrócę - przyrzekł. Zerknął jeszcze raz na ganek, a potem pochylił się i cmoknął mnie na pożegnanie w szyję. Serce niemal wyskoczyło mi z piersi. I ja spojrzałam w stronę Blacków. Twarz Billy'ego zdradzała wreszcie jakieś emocje, a dłonie zacisnął kurczowo na oparciach wózka.
Niedługo - rzuciłam stanowczym tonem, wysiadając z auta.
Idąc szybkim krokiem w kierunku domu, czułam na plecach spojrzenie Edwarda.
- Dzień dobry - przywitałam się, siląc się na serdeczny ton. - Charcie wyjechał na cały dzień. Mam nadzieję, że nie czekaliście długo.
- Niedługo - odparł Billy stłumionym głosem, przeszywając mnie wzrokiem.
- Chciałem tylko wam to podrzucić.
- Wskazał trzymaną na kolanach papierową brązową torebkę.
- Super. - Nie miałam pojęcia, co też może ona zawierać. - Zapraszam do środka, wysuszycie się.
Udawałam, że nie dostrzegłam nic dziwnego w tym, jak Indianin mi się przygląda. Otworzyłam drzwi kluczem i puściłam gości przodem. Zamykając za sobą drzwi, po raz ostatni pozwoliłam so­bie zerknąć na Edwarda. Siedział w furgonetce zupełnie nierucho­mo, z poważną miną.
Czy mogę? - zapytałam Billy'ego, wyciągając ręce po paku­nek.
Schowaj to lepiej do lodówki - doradził, wręczając mi torbę. - W zimnie nie rozmięknie. To specjalna panierka do ryb Harryego Clearwatera. Domowej roboty. Charlie ją uwielbia.
- Super - powtórzyłam, tym razem szczerze. - Brakuje mi już pomysłów na przyrządzanie ryb, a Charlie z pewnością przywiezie dziś nową dostawę.
- Znów na rybach? - zainteresował się Billy. - Tam, gdzie zawsze? Może odwiedzimy go w drodze do domu.
- Nie, nie - skłamałam szybko, czując, że cała się najeżam.
- To jakieś nowe miejsce, ale nie mam pojęcia, gdzie.
Moja reakcja nie umknęła jego uwadze. Postanowił zmienić strategię.
- Jake - zwrócił się do syna, wciąż bacznie mi się przyglądając. - Może byś tak skoczył do auta i przyniósł to najnowsze zdjęcie Rebeki? Też je zostawimy dla Charliego.
- A gdzie jest? - spytał Jacob ponuro. Zerknęłam na niego, ale stał ze wzrokiem wbitym w podłogę. Czoło miał zmarszczone.
- Wydaje mi się, że poniewierało się w bagażniku. Mogło się gdzieś zaplątać.
Chłopak wyszedł z powrotem na deszcz. Zostaliśmy sami. Zapadła krepująca cisza. Po kilku sekundach miałam dość, więc przeszłam do kuchni. Mokre koła wózka zaskrzypiały za mną na linoleum.
Wcisnąwszy brązową torbę na zapchaną górną półkę lodowniki, odwróciłam się w stronę gościa gotowa na przyjęcie ataku. Twarz Billy'ego była nieprzenikniona.
- Charlie wróci dopiero za ładnych parę godzin. - Zabrzmiało to niegrzecznie, jakbym ich wyganiała.
Indianin przyjął ten fakt do wiadomości skinięciem głowy, ale nadal milczał.
- Jeszcze raz dziękuję za panierkę - spróbowałam z innej beczki.
Znów skinął głową. Westchnęłam ciężko i splotłam ręce na piersi.
Billy wyczuł widocznie, że zrezygnowałam na dobre z gadki - szmatki, bo odezwał się wreszcie:
- Bello...
Czekałam, co ma do powiedzenia.
Bello, Charlie jest jednym z moich najbliższych znajomych.
Wiem.
Zauważyłem - ważył każde słowo - że ostatnio spędzasz sporo czasu z jednym z Cullenów.
- Zgadza się - odparłam cierpko.
Zmrużył oczy.
- Może wpycham nos w nie swoje sprawy, ale uważam, że to nie najlepszy pomysł.
- Masz rację. To wpychanie nosa w nie swoje sprawy.
Zaskoczył go mój hardy ton.
- Pewnie nie wiesz, że rodzina Cullenów ma u nas w rezerwacie bardzo złą reputację.
- Tak się składa, że wiem - Ponownie go zaskoczyłam. - Nie sądzę jednak, by sobie na nią zasłużyli. Przecież żadne z nich nigdy się tam nie zapuszcza, nieprawdaż?
- Ta niezbyt subtelna aluzja do zawartego niegdyś paktu dała Billy'emu sporo do myślenia.
- To prawda - przyznał. Miał się na baczności. - Wydajesz się być dobrze poinformowana. Lepiej, niż się spodziewałem.
Rzuciłam mu wyzywające spojrzenie.
- Może nawet lepiej od pana. Zamyślił się na moment, zacisnąwszy usta.
- Możliwe - odpowiedział z przebiegłą miną. - Pytanie tylko, czy Charlie jest równie dobrze poinformowany, co ty.
Bingo. Znalazł słaby punkt w mojej linii obrony. Zrobiłam unik.
- Charlie bardzo lubi Cullenów - przypomniałam. Indianin zrozumiał moją taktykę doskonale. Nie wyglądał na uszczęśliwio­nego takim obrotem sprawy, ale i nie był zaskoczony.
- Może to i nie mój interes - oświadczył - ale Charliego tak.
- Ale będzie i mój, bez względu na to, czy uważam, że to jego interes, czy nie, prawda?
Miałam nadzieję, że Billy zrozumie tę chaotyczną wypowiedź. Starałam się jak mogłam, by nie powiedzieć niczego, co wskazy­wałoby na to, że jestem skłonna iść na kompromis.
I zrozumiał widocznie, bo zamyślił się tylko. Bębnienie deszczu o dach było jedynym dźwiękiem zakłócającym ciszę.
- Masz rację - poddał się w końcu. - To twoja sprawa.
Odetchnęłam z ulgą.
- Dzięki, Billy.
- Ale przemyśl to sobie jeszcze, Bello - doradził.
- Jasne.
Spojrzał na mnie z powagą.
- Po prostu daj sobie z tym spokój.
Trudno było się z nim kłócić. Znał mnie od dziecka i martwił się o mnie.
Trzasnęły frontowe drzwi. Drgnęłam nerwowo.
- Wszędzie szukałem - dobiegł nas z przedsionka głos Jacoba. - W aucie nie ma żadnego zdjęcia.
Wszedł do kuchni. Całą górę koszuli miał przemoczoną, a z włosów kapała mu woda.
Hm? - Billy obrócił wózek w stronę syna. - Pewnie zostawiłem je jednak w domu.
No to świetnie. - Jacob teatralnie wywrócił oczami.
No cóż, Bello, proszę, powiedz Charliemu - Billy zrobił krótką pauzę - że wpadliśmy przejazdem.
Okej - mruknęłam.
To już się zbieramy? - zdziwił się Jacob.
Charlie wróci dopiero wieczorem - wyjaśnił mu ojciec, wyjeżdżając z kuchni.
Och. No to do zobaczenia.
Do zobaczenia.
- Uważaj na siebie - rzucił Billy. Nic nie odpowiedziałam.
Jacob pomógł ojcu przejechać przez próg. Upewniwszy się, że moja furgonetka jest już pusta, pomachałam im na pożegnanie i zamknęłam drzwi, zanim odjechali, choć nie miałam zamiaru opuszczać przedsionka. Usłyszałam odgłos zapuszczanego silnika. Gdy hałas ucichł, odczekałam jeszcze dobrą minutę, by zelżały nieco dręczące mnie niepokój i poirytowanie, a potem poszłam na górę, żeby się przebrać w coś mniej wyzywającego.
Przymierzyłam bez przekonania kilka bluz i bluzek - nie byłam pewna, czego się spodziewać po nadchodzącym wieczorze. Kiedy wybiegałam myślami w przyszłość, wszystko to, co się niedawno wydarzyło, zaczynało wydawać się nieistotne. Poza tym, uwolniona spod wpływu uroku Jaspera i Edwarda, zaczęłam nadrabiać poranne godziny, kiedy to jeszcze nic a nic się nie bałam - Ze strachem przyszło otrzeźwienie. Przypomniało mi się, że tak czy siak cały wieczór spędzę w wiatrówce, więc zrezygnowawszy ze strojenia się, włożyłam starą flanelową koszulę i dżinsy.
Zadzwonił telefon. Rzuciłam się biegiem do słuchawki. Tylko jeden głos chciałam teraz usłyszeć, każdy inny byłby rozczarowaniem. Wiedziałam jednak, że gdyby Edward naprawdę miał mi coś do zakomunikowania zmaterializowałby się po prostu w mojej sypialni. - Hallo? - spytałam zadyszanym głosem.
- Bella? To ja. - Dzwoniła Jessica.
- A, cześć. - Dziwnie było powrócić tak nagle do rzeczywistości. Miałam wrażenie, że znałam Jessicę w innym życiu, a przynaj­mniej, że od naszego ostatniego spotkania minęło ładnych parę miesięcy.
- I jak tam było na balu? - spytałam przytomnie.
- Fantastycznie się bawiłam! - Nie potrzebując więcej słów za­chęty, dziewczyna przeszła do nadzwyczaj szczegółowego opisu wczorajszej potańcówki. Starałam się wtrącać odpowiednie party­kuły w dogodnych momentach, ale miałam ogromne problemy z koncentracją. Jessica, Mike, szkoła - to wszystko było takie niere­alne, takie błahe. Zerkałam co chwila przez okno na zachmurzone niebo, próbując ocenić, ile jeszcze do zachodu słońca.
Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Bello? - spytała less z irytacją.
Przepraszam, co mówiłaś?
Że Mike mnie pocałował! Uwierzysz?
Gratulacje.

Brak komentarzy: