sobota, 31 stycznia 2009

"Księżyc W nowiu"- Stephanie Meyer


3 Koniec
Obudziłam się w strasznym stanie: nie wyspałam się, szwy piekły, a głowa pękała z bólu. Na domiar złego, Edward znów popadł w dziwne otępienie, i kiedy całował mnie w czoło na pożegnanie, trudno było odgadnąć, co mu chodzi po głowie. Martwiłam się, że spędził całą noc na ponurych rozmyślaniach, co jest dobre, a co złe, a im bardziej się tym gryzłam, tym dotkliwiej pulsowały mi skronie.
Edward czekał na mnie, jak co dzień na szkolnym parkingu, ale wyraz jego twarzy wciąż pozostawiał wiele do życzenia. W jego oczach kryło się coś, czego nie potrafiłam określić - i to mnie przerażało. Nie chciałam powracać w rozmowie do zeszłego wieczoru, ale obawiałam się, że unikanie tego tematu to jeszcze gorsze rozwiązanie.
Otworzył przede mną drzwiczki, żeby ułatwić mi wysiadanie.
- Jak samopoczucie?
- Świetnie - skłamałam.
Odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek rozszedł się echem po mojej obolałej czaszce.
Szliśmy do klasy w milczeniu - Edward skupiał się na tym, że - w dopasować swoje tempo do mojego. Na usta cisnęła mi się masa pytań, ale większość musiała poczekać, bo wolałam je zadać Alice. Co z Jasperem? O czym rozmawiano, kiedy wyszłam? Jak skomentowała całe zajście Rosalie? Najbardziej interesowało mnie to czy moją przyjaciółkę nawiedziła od wczoraj wizja jakichś przyszłych wydarzeń będących konsekwencją naszego niedoszłego przyjęcia i czy potrafiła wytłumaczyć mi, czemu Edward jest taki przybity. Czy mój ciągły niepokój miał racjonalne podstawy?
Poranne lekcje wlokły się w nieskończoność. Nie mogłam się doczekać spotkania z Alice, chociaż wiedziałam, że przy Edwardzie i tak będziemy obie musiały trzymać język za zębami. Mój ukochany siedział w ławce zasępiony i zabrał głos tylko po to, żeby spytać, czy nie boli mnie ręka.
Zazwyczaj Alice docierała do stołówki przed nami i kiedy się zjawialiśmy, siedziała już z tacą jedzenia, którego nie miała zamiaru skonsumować. Tym razem nie było jej ani przy stoliku, ani w kolejce. Edward nie skomentował jej nieobecności. W pierwszej chwili pomyślałam, że może nauczyciel przedłużył francuski, ale dostrzegłam Connera i Bena z jej grupy.
- Gdzie jest Alice? - zwróciłam się zdenerwowana do Edwarda.
- Z Jasperem - odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad batonika zbożowego, który właśnie mełł w palcach.
- Co z nim?
Wyjechał na jakiś czas.
- Co takiego? Dokąd? Edward wzruszył ramionami.
- W żadne konkretne miejsce.
- A Alice z nim? - spytałam retorycznie. No tak, skoro jej potrzebował, na pewno nie odmówiła.
- Chciała mieć na niego oko. Będzie go próbować nakłonić do zatrzymania się w Denali.
W Parku Narodowym Denali na Alasce, w wysokich górach, mieszkała zaprzyjaźniona z Cullenami rodzina wampirów, której członkowie również nie polowali na ludzi. Ich przywódczyni miała na imię Tanya. Wiedziałam o tym, bo nazwa Denali, co jakiś czas przewijała się w ich rozmowach. To tam wyjechał Edward, kiedy przeprowadziłam się do Forks i mój zapach doprowadzał go do szaleństwa. Tam też udał się Laurent, dawny towarzysz Jamesa, nie chcąc walczyć po jego stronie przeciwko Cullenom. Zgadzałam się z Alice, że pobyt na Alasce może wyjść Jasperowi na dobre.
Tylko, dlaczego w ogóle musiał wyjeżdżać?! Przełknęłam ślinę, żeby przestało cisnąć mnie w gardle, i zwiesiłam głowę. Czułam się fatalnie. Wygoniłam tych dwoje z domu, tak samo jak Rosalie i Emmetta. To była jakaś epidemia.
- Ręka ci dokucza? - spytał Edward z troską.
- Kogo obchodzi moja głupia ręka! - fuknęłam. Nie odpowiedział. Ukryłam twarz w dłoniach.
Nim lekcje dobiegły końca, miałam naszego obustronnego milczenia powyżej uszu. Nie byłam skora przemówić jako pierwsza, ale najwyraźniej było to jedyne rozwiązanie, jeśli chciałam jeszcze kiedykolwiek usłyszeć Edwarda.
- Wpadniesz do mnie później? - wydusiłam z siebie na parkingu. Zawsze wpadał.
- Później?
Ucieszyłam się, bo wydał mi się zaskoczony.
- Dziś pracuję. Zamieniłam się dyżurami, żeby móc świętować swoje urodziny.
- Ach tak.
- To co, wpadniesz, kiedy wrócę, prawda? - Nienawidziłam siebie za to, że mogłam w to wątpić.
- Jeśli chcesz.
- Zawsze tego chcę - zapewniłam go, być może nieco zbyt gorąco, niż tego wymagał kontekst.
- No to wpadnę.
Spodziewałam się, że parsknie śmiechem, uśmiechnie się albo przynajmniej zrobi jakąś minę.
Przed zamknięciem drzwiczek furgonetki znów pocałował mnie w czoło. Obrócił się na pięcie i odszedł w kierunku swojego samochodu.
Zdążyłam wyjechać na drogę, zanim ogarnęła mnie panika, ale pod sklepem Newtonów trzęsłam się już z nerwów.
Przejdzie mu, pocieszałam się. To tylko kwestia czasu. Może było mu smutno, bo jego rodzina się rozpadała? Ale Alice i Jasper mieli wkrótce wrócić, Rosalie i Emmett również. Hm... Jeśli miało to pomóc, mogłam po prostu przestać Cullenów odwiedzać. Nie byłoby to dla mnie wielkie poświęcenie. Alice i tak widywałabym w szkole. Przecież musiała wrócić do szkoły, prawda? W dodatku, gdyby wyjechała na dłużej, Charlie byłby niepocieszony. Przyzwyczaił się do jej wizyt. Chyba nie zamierzała sprawić mu zawodu.
Spoko. Alice i Edwarda widywałabym w szkole i po szkole, a Carlisle'a w izbie przyjęć - na pewno miałam tam trafić jeszcze nie raz.
W końcu przecież nic takiego się nie stało. I nic mi się nie stało. Upadłam, ale co z tego - szyto mi coś przynajmniej raz na kwartał. W porównaniu z wiosną, była to błahostka. James złamał mi nogę i kilka żeber, prawie, że wykrwawiłam się na śmierć, a mimo to, kiedy leżałam długie tygodnie w szpitalu, Edward znosił to o niebo lepiej niż teraz. Czy jego przygnębienie brało się stąd, że tym razem nie bronił mnie przed nieprzyjacielem? Że zaatakował nie wróg, a jego własny brat?
A może byłoby lepiej, gdybyśmy to my dwoje wyjechali, a tamci wrócili do Forks? Na samą myśl o możliwości spędzania całych dni z Edwardem poprawił mi się odrobinę humor. Gdyby tylko wytrzymał do końca roku szkolnego, Charlie nie mógłby nam niczego zabronić. Zaczęlibyśmy studiować albo udawalibyśmy tylko, że jesteśmy w college'u, tak jak Emmett i Rosalie. Edward na Pewno był gotowy przeczekać te parę miesięcy. Czym był niecały fok dla kogoś nieśmiertelnego? Nawet mnie nie wydawało się, że to znowu tak długo.
Znalazłszy potencjalne wyjście z sytuacji, uspokoiłam się na tyle, by móc wysiąść z furgonetki i udać się do sklepu. Mike Newton był już w środku. Uśmiechnął się i mi pomachał. Sięgając po firmowy podkoszulek, półprzytomna, skinęłam głową. Wyobrażałam sobie, dokąd to moglibyśmy wyjechać. Myślami byłam na odległej tropikalnej wyspie.
Mój kolega ściągnął mnie z powrotem na ziemię.
- I jak minęły urodziny?
- Ech - mruknęłam. - Dzięki Bogu, że to już za mną. Mike spojrzał na mnie jak na wariatkę.
Czas mi się dłużył. Tak bardzo chciałam zobaczyć się znowu z Edwardem. Modliłam się, żeby do naszego kolejnego spotkania mu przeszło - czymkolwiek było owo coś, co miało mu przejść. To nic takiego, wmawiałam sobie. Wszystko wróci do normy.
Kiedy skręciłam w moją ulicę i zobaczyłam, że pod domem stoi srebrne auto Edwarda, kamień spadł mi z serca, a zarazem zmartwiłam się, że reaguję tak emocjonalnie.
- Hej, hej, to ja! Tato? Edward? - zawołałam, gdy tylko otworzyłam drzwi.
Z saloniku dobiegał charakterystyczny muzyczny temat studia sportowego.
- Tu jesteśmy - odkrzyknął Charlie.
Czym prędzej odwiesiłam płaszcz przeciwdeszczowy na wieszak i przeszłam do pokoju.
Edward siedział w fotelu, a Charlie na kanapie. Obaj wpatrywali się w ekran telewizora. Ojciec spędzał tak niemal każde popołudnie, ale do Edwarda było to niepodobne.
Cześć - bąknęłam zbita z tropu.
- Cześć, Bell - odpowiedział Charlie, nie spuszczając wzroku z będącego przy piłce zawodnika. - Zjedliśmy na obiad pizzę na zimno. Jak chcesz, to chyba jeszcze leży na stole.
- Aha.
Nie ruszyłam się z miejsca. W końcu Edward zaszczycił mnie swoim spojrzeniem.
- Zaraz przyjdę - obiecał z grzecznym uśmiechem, po czym obrócił do oglądania meczu.
Zszokowana, dobrą minutę stałam po prostu na progu. Żaden z mężczyzn mojego życia tym się nie przejął. Narastało we mnie jakieś potężne uczucie, przypuszczalnie panika. Uciekłam do kuchni, żeby nie wybuchnąć.
Pizzę zignorowałam. Usiadłszy na krześle, podciągnęłam kolana do szyi i objęłam nogi rękami. Coś było nie tak. Chyba nawet nie uświadamiałam sobie w pełni, jak bardzo poważne miały być konsekwencje wydarzeń minionego wieczora.
Za drzwiami perorował bezustannie komentator sportowy, a od czasu do czasu Edward i Charlie wykrzykiwali coś ze złością lub przeciwnie, radośnie. Spróbowałam wziąć się w garść i wszystko przeanalizować. Co może się stać w najgorszym wypadku? Wzdrygnęłam się. Nie, przesadziłam. Musiałam inaczej sformułować to pytanie. Po tym oddychanie w przyzwoitym, powolnym tempie przychodziło mi z trudem.
Dobra, pomyślałam, spróbujmy z innej strony. Z czym w najgorszym przypadku będę miała siłę się zmierzyć? To pytanie także nie brzmiało najlepiej, ale pozwalało mi skupić się ponownie na tym, jakie scenariusze brałam pod uwagę.
Po pierwsze, trzymanie się z dala od rodziny Edwarda. Alice rzecz jasna nie mogłaby nagle przestać przyznawać się do mnie w szkole, ale skoro unikałabym Jaspera, i z nią widywałabym się rzadziej. Nie, nie byłoby tak źle. Stosowanie się do nowych reguł nie wymagałoby ode mnie żadnych wielkich poświęceń.
Po drugie, wyjazd we dwójkę, i tu dwie możliwości, bo może Edward wolałby nie czekać do końca roku szkolnego - może musielibyśmy wyjechać od razu.
Przede mną, na stole, leżały prezenty od Charliego i Renee, które zostawiłam tam poprzedniego dnia. Do tej pory nowym aparatem udało mi się zrobić tylko jedno zdjęcie. Pogładziłam piękną okładkę albumu od mamy w zamyśleniu. Nie mieszkałam z nią prawie od roku i powinnam była przyzwyczaić się już do jej nieobecności, ale mimo to nie uśmiechało mi się widywać jej jeszcze rzadziej niż teraz. A co z Charliem? Znów miałby mieszkać zupełnie sam? Oboje czuliby się tak bardzo zranieni...
Ale przecież odwiedzałabym ich regularnie, prawda? Zaglądałabym i do Forks, i do Jacksonville.
Nie, tego niestety nie byłam taka pewna.
Z policzkiem opartym o kolano wpatrywałam się w namacalne dowody miłości rodziców. Decydując się na związek z Edwardem, wiedziałam, w co się pakuję. Nasze wspólne życie nie miało być usłane różami. Poza tym, jakby nie było, rozpatrywałam same najgorsze scenariusze - najgorsze z tych, z którymi miałam siłę się zmierzyć.
Znów sięgnęłam po album. Otworzyłam go. Na pierwszej stronie przyklejono już metalowe narożniki do mocowania zdjęć. Poczułam nagłą chęć udokumentowania mojego życia w Forks. To nie był wcale taki zły pomysł. Może już niedługo miałam opuścić stan Waszyngton na zawsze?
Bawiłam się paskiem aparatu, zastanawiając się, czy Edward uwieczniony na pierwszym zdjęciu na filmie będzie, choć trochę przypominał oryginał. Według mnie było to mało prawdopodobne. Dobrze, że w ogóle miał się pojawić na kliszy. Ależ go rozśmieszyłam swoimi obawami, że tak się nie stanie! Miło było wspomnieć, jak serdecznie się wtedy śmiał. Tymczasem nie minęła nawet doba, a tyle się zmieniło... Kiedy to sobie uświadomiłam, zakręciło mi się odrobinę w głowie, jakbym wyjrzała poza skraj przepaści.
Nie miałam ochoty dłużej o tym rozmyślać. Wzięłam aparat i poszłam na górę.
Mój pokój nie zmienił się za bardzo, odkąd siedemnaście lat wcześniej mama wyjechała z Forks na stałe. Ściany nadal pomalowane były na jasnoniebiesko, w oknie wisiały te same, pożółkłe już firanki. Miejsce łóżeczka zajął tapczan, ale zakrywającą go kapę mama powinna była rozpoznać - dostałam ją w prezencie od babci.
Zrobiłam zdjęcie. Może i marnowałam film na coś, co Renee dobrze znała, ale odczuwałam coraz silniejszą potrzebę zarejestrowania wszystkiego, z czym stykałam się tu, na co dzień, a było już za ciemno, żeby wyjść z domu. Chodziło mi zresztą bardziej o siebie niż o mamę - zamierzałam obfotografować czystko na pamiątkę przed swoją ewentualną wyprowadzką.
Szykowały się duże zmiany - to wisiało w powietrzu. Bałam się ich, bo mój obecny styl życia odpowiadał mi w stu procentach.
Zeszłam powoli po schodach, starając się ignorować dławiący mnie niepokój. Nie chciałam ponownie zobaczyć w oczach Edwarda tej dziwnej obcości. Przejdzie mu, powtarzałam sobie w duchu. Martwił się pewnie, że źle zareaguję na propozycję wyjazdu. Obiecywałam sobie, że nie dam po sobie poznać, że się czegoś domyślam. I że będę gotowa, kiedy padnie to ważne pytanie.
Podniosłam aparat do oczu i wychyliłam się zza framugi. Byłam przekonana, że nie zdołam zrobić Edwardowi zdjęcia z zaskoczenia, ale nawet na mnie nie spojrzał. Jego obojętność wywołała u mnie ciarki. Otrząsnęłam się i nacisnęłam spust migawki. Trzasnęło.
Obaj podnieśli głowy. Charlie zmarszczył czoło. Twarz Edwarda w przerażający sposób nie wyrażała żadnych uczuć.
- Co ty najlepszego wyrabiasz, Bello? - jęknął Charlie.
- Nie strój fochów. - Uśmiechając się sztucznie, usadowiłam się u jego stóp. - Wiesz, że mama zadzwoni lada dzień z pytaniem, czy używam moich prezentów. Jeśli nie chcę sprawić jej przykrości, muszę zabrać się do roboty.
- Ale czemu akurat mnie wybrałaś sobie na swoją ofiarę?
- Bo jesteś strasznie przystojnym facetem - odparowałam, usiłując dowcipkować. - Nie narzekaj, sam mi kupiłeś ten aparat.
Ojciec wymamrotał coś niezrozumiałego.
- Edward - zwróciłam się do mojego chłopaka z mistrzowsko zagranym nie skrępowaniem. - Bądź tak miły i zrób mi zdjęcie z tatą.
Z rozmysłem nie patrząc mu w oczy, rzuciłam mu aparat i przysunęłam się do leżącego na kanapie Charliego. Ojciec westchnął.
- Musisz się uśmiechnąć do zdjęcia - przypomniał mi Edward.
Wykrzywiłam posłusznie usta. Błysnął flesz.
- Teraz ja zrobię wam - zaoferował się Charlie. Nie tyle był uprzejmy, co chciał uciec z linii strzału obiektywu. Edward wstał i podał mu aparat.
Stanęłam koło Edwarda. Objął mnie ramieniem, muskając bardziej, niż dotykając, a ja ścisnęłam go w pasie. Uderzyła mnie sztuczność tej pozy. Chciałam spojrzeć mu w twarz, ale nie pozwolił mi na to strach.
- Uśmiechnij się, Bello - nakazał mi Charlie. Znów się zapomniałam. Posłuchałam go, wziąwszy wpierw głęboki oddech. Błysk flesza na chwilę mnie oślepił.
- Starczy na jeden wieczór - oświadczył Charlie, wsuwając aparat w zagłębienie poduszek kanapy. Kładąc się, zasłonił go własnym ciałem. - Nie musisz wypstrykać filmu za jednym zamachem.
Edward wyślizgnął się z mojego uścisku i usiadł z powrotem w fotelu.
Zawahałam się. Wreszcie usiadłam na podłodze, opierając się plecami o sofę. Byłam tak przerażona, że trzęsły mi się ręce. Żeby to ukryć, wcisnęłam je pomiędzy brzuch a zgięte nogi i oparłam brodę o kolana. Półprzytomna, wpatrywałam się w migający ekran telewizora.
Do końca meczu nawet nie drgnęłam. Kiedy oddano głos do studia, kątem oka zauważyłam, że Edward wstaje.
- Będę się już zbierał - powiedział.
- Na razie - rzucił Charlie, śledząc wzrokiem fabułę reklamy.
Podniosłam się niezdarnie, bo cała zesztywniałam, i wyszłam za Edwardem na ganek. Nie żegnając się, poszedł prosto do samochodu.
- Zajrzysz później?
Spodziewałam się, co powie, więc nie wybuchłam płaczem.
- Nie dzisiaj.
Nie pytałam, dlaczego.
Odjechał, a ja zostałam na ganku, zastygła w smutku. Nie przeszkadzał mi ani chłód, ani deszcz. Czekałam, nie wiedząc, na co tak właściwie czekam, aż po kilku czy kilkunastu minutach otworzyły się za mną drzwi.
- Bella? Co ty tu robisz, u licha? - spytał zaskoczony Charlie, widząc mnie samą, w dodatku przemoczoną do suchej nitki.
- Nic.
Odwróciłam się na pięcie i weszłam do domu.
To była długa, niemalże bezsenna noc.
Wstałam, gdy tylko drzewa za oknem rozświetliła przebijająca zza chmur zorza jutrzenki. Ubrałam się automatycznie. Kiedy zjadłam moją poranną miskę płatków, zrobiło się na tyle pogodnie, że postanowiłam zabrać do szkoły aparat. Zrobiłam zdjęcie swojej furgonetce i domowi od frontu, a potem obfotografowałam rosnący dookoła las. Trudno mi było sobie wyobrazić, jak mogłam się go kiedyś bać. Uzmysłowiłam sobie, że teraz, gdybym wyjechała, tęskniłabym za jego głęboką zielenią, za jego ponad czasowością i tajemniczością.
Wsadziłam aparat do torby. Wolałam koncentrować się na motał nowym projekcie niż na tym, że Edward jest taki odmieniony.
Oprócz strachu zaczynałam czuć także zniecierpliwienie. Jak długo to jeszcze miało trwać?
Najwyraźniej długo. Chcąc nie chcąc, musiałam znosić dziwne zachowanie Edwarda cale przedpołudnie. Jak zawsze wszędzie mi towarzyszył, ale raczej na mnie nie patrzył. Próbowałam skupić się a tym, co działo się na lekcjach, ale nie udało mi się to nawet na Angielskim. Zanim zorientowałam się, że pan Berty kieruje do mnie pytanie, zdążył je powtórzyć. Edward podał mi wprawdzie szeptem właściwą odpowiedź, ale było to wszystko, co miał mi tego ranka do powiedzenia.
W stołówce nadal milczał. Pomyślałam, że jeszcze trochę i zacznę krzyczeć. Żeby nie oszaleć, pochyliłam się nad niewidzialną granicą dzielącą nasz stolik i zagadnęłam Jessicę.
- Hej, Jess?
- Co jest?
- Wyświadczysz mi przysługę? - Sięgnęłam do torby po aparat - Mama poprosiła mnie o zrobienie małego fotoreportażu ze szkoły do albumu, który mi dała. Zrobiłabyś wszystkim po zdjęciu?
- Jasne. - Jessica uśmiechnęła się zawadiacko i natychmiast uwieczniła dla żartu przeżuwającego coś Mike'a.
Tak jak przypuszczałam, pojawienie się aparatu wywołało spore poruszenie. Wyrywano go sobie, przekrzykując się i chichocząc. Jedni zasłaniali twarz rękami, inni przybierali kokieteryjne pozy. Wszystko to wydawało mi się bardzo dziecinne. Może nie byłam dziś w nastroju, by zachowywać się jak normalna nastolatka.
- Oj, film się skończył - zawołała Jessica. - Przepraszam, trochę się zagalopowaliśmy - powiedziała, oddając mi aparat.
- Nic nie szkodzi. Zrobiłam parę zdjęć wcześniej. Chyba, tak czy owak, mam już wszystko, co chciałam.
Po szkole Edward odprowadził mnie na parking. Równie dobrze mogło towarzyszyć mi zombie. Prosto ze szkoły jechałam do pracy, więc pocieszałam się, że skoro czas, jako taki, nie leczył ran, to może pomoże mu czas spędzony w samotności.
Po drodze do sklepu Newtonów oddałam film do wywołania. Kiedy skończyłam zmianę, był już gotowy. W domu przywitałam się z Charliem, wzięłam z kuchni batonik zbożowy i ze zdjęciami pod pachą popędziłam do swojego pokoju.
Usiadłszy na środku łóżka, otworzyłam kopertę i wyciągnęłam plik fotografii. Zżerała mnie ciekawość. A nuż na pierwszej klatce jednak nikogo nie było?
Był!
Aż jęknęłam z zachwytu. Edward wyglądał na zdjęciu równie fantastycznie, co w rzeczywistości. Spoglądał na mnie z kawałka błyszczącego papieru z czułością, której nie było mi dane widzieć w jego oczach od długich dwu dni. Jak ktoś prawdziwy mógł być tak nieziemsko przystojny? Jego urody nie dałoby się opisać nawet w tysiącu słów.
Przejrzałam pospiesznie resztę fotek, wybrałam trzy i ułożyłam je koło siebie na kapie.
Pierwszą była ta, którą zrobiłam Edwardowi w kuchni. Uśmiechał się delikatnie, nieco wzruszony, a nieco rozbawiony. Na drugiej Charlie i Edward oglądali mecz. Różnica była diametralna. Nawet na ekran Edward patrzył z trudnym do określenia dystanse, jakby stale miał się na baczności. Od jego pięknej twarzy bił chłód, jakby należała do manekina.
Ha ostatnim zdjęciu stałam z moim chłopakiem ramię w ramię. I tu Edward przypominał rzeźbę, nie to jednak bolało mnie najbardziej. Najgorszy był kontrast. Po lewej młody bóg, po prawej przeciętna szara myszka, nawet jak na przedstawicielkę rasy ludzkiej mało atrakcyjna. Odwróciłam fotografię ze wstrętem.
Zamiast zabrać się do odrabiania lekcji, zagospodarowałam album. Pod każdym zdjęciem zapisałam datę i krótki komentarz, a naszą nieszczęsną wspólną fotkę zgięłam na pół, tak żeby nie było mnie widać. Drugi komplet odbitek wsadziłam do czystej koperty razem z długim listem, w którym dziękowałam Renee za fantastyczny prezent.
Edward się nie pojawiał. Nie chciałam się przyznać przed samą sobą, że nie kładę się spać mimo późnej pory, bo na niego czekam, ale oczywiście tak właśnie było. Spróbowałam sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej wystawił mnie do wiatru, i doszłam do wniosku, że to pierwszy raz - dotąd zawsze uprzedzał mnie, że dziś nic z tego, jeszcze w szkole lub telefonicznie.
Położyłam się w końcu, ale znów kiepsko spałam.
Rano poczułam ulgę, widząc, że Edward czeka na parkingu.
Moje nadzieje szybko się rozwiały. Jeśli w jego zachowaniu cokolwiek się zmieniło, to tylko na gorsze. Na lekcjach milczał wciąż jak zaklęty. Nie wiedziałam, czy powinnam się wściekać, czy bać.
Ledwo pamiętałam, od czego się to wszystko zaczęło. Miałam wrażenie, że obchodziłam urodziny wieki temu. Moją ostatnią deską ratunku była Alice. Gdyby tylko zechciała wrócić, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli!
Nie mogłam jednak na to liczyć. Powzięłam, więc decyzję, że, jeśli nie uda mi się do wieczora odbyć z Edwardem poważnej rozmowy, nazajutrz skontaktuję się z jego ojcem. Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.
Rozmówimy się zaraz po lekcjach, obiecałam sobie. Żadnych wymówek.
Kiedy odprowadzał mnie do furgonetki, zbierałam siły, aby być w stanie przedstawić mu swoje żądania.
- Masz coś przeciwko, żebym cię dziś odwiedził? - spytał Edward ni stąd ni zowąd.
- Nie, skąd.
- Mogę teraz?
Otworzył przede mną drzwiczki.
- Jasne. - Uważałam na to, żeby nie zadrżał mi głos. Nie podobał mi się ten pośpiech. - Muszę tylko po drodze wrzucić do skrzynki list do Renee. Zobaczymy się pod moim domem, dobra?
Edward zerknął na grubą kopertę leżącą na siedzeniu pasażera, po czym niespodziewanie sięgnął po nią kocim ruchem.
- Pozwól, że ja to załatwię - powiedział cicho. - I tak będę na miejscu przed tobą. - Posłał mi swój firmowy łobuzerski uśmiech, dziwnie jednak zdeformowany - uśmiech, który nie sięgnął oczu.
- Skoro tak mówisz... - Ja nie potrafiłam się uśmiechnąć.
Edward zatrzasnął za mną drzwiczki i odszedł w kierunku swojego samochodu.
Nie przechwalał się - przyjechał pierwszy. Kiedy dotarłam do domu, srebrne volvo stało już na podjeździe, tam, gdzie miał w zwyczaju parkować Charlie. Czyżby Edward zamierzał ulotnić się przed powrotem ojca? Uznałam, że to zły znak. Wzięłam głębszy oddech, usiłując odnaleźć w sercu choć odrobinę odwagi.
Edward wysiadł z auta równo ze mną. Podszedł do mnie i wziął ode mnie torbę. Nie było w tym nic zaskakującego, bo często wyręczał mnie w dźwiganiu. Zdziwiło mnie dopiero to, że odłożył ją na siedzenie.
- Chodźmy się przejść - zaproponował wypranym z emocji tonem, biorąc mnie za rękę.
Chciałam zaprotestować, ale nie wiedziałam jak. Byłam zagubiona i oszołomiona. Nie miałam pojęcia, co jest grane - wyczulam jedynie, że może być tylko gorzej.
- Edward nie potrzebował mojego ustnego przyzwolenia. Pociągnął mnie za sobą przez podwórko w stronę lasu. Poddałam mu się z oporami. Wzbierająca we mnie panika gmatwała mi myśli. Czego tak się bałam? Przecież oto nadarzała się okazja do przeprowadzenia owej planowanej przeze mnie „poważnej rozmowy”.
Nie zaszliśmy daleko. Kiedy Edward się zatrzymał, zza drzew prześwitywała wciąż ściana domu.
Też mi spacer.
Edward oparł się o pień drzewa i spojrzał na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
- Okej, porozmawiajmy - zgodziłam się na jego niemą propozycję z udawanym luzem.
Teraz to on wziął głęboki wdech.
- Wynosimy się z Forks, Bello.
Spokojnie, tylko spokojnie. Przecież brałaś tę opcję pod uwagę. Zaakceptowałaś ją. A może, mimo wszystko, warto było spróbować się potargować? - Dlaczego tak nagle? Kiedy rok szkolny...
- Bello, już najwyższy czas. Carlisle wygląda góra na trzydzieści lat, a twierdzi, że ma trzydzieści trzy. Jak długo jeszcze kłamstwa uchodziłyby nam tu na sucho? I tak musielibyśmy niedługo zacząć gdzieś wszystko od nowa.
Zgłupiałam. Sądziłam, że wyjeżdżamy właśnie po to, żeby nie wchodzić w paradę pozostałym członkom jego rodziny, więc skąd w wzmianka o Carlisle'u? Czemu mieliśmy opuścić Forks, skoro wyprowadzali się pozostali Cullenowie?
Odpowiedzi na te pytania udzieliły mi oczy Edwarda. Ziały chłodem. Zrobiło mi się niedobrze.
Uświadomiłam sobie, że opacznie go zrozumiałam.
- Mówiąc „wynosimy się” - wyszeptałam - masz na myśli...
- Siebie i swoją rodzinę - dokończył, akcentując dobitnie każde słowo.
Odruchowo pokręciłam z niedowierzaniem głową, jakbym pragnęła wymazać z pamięci to, co usłyszałam. Edward czekał, co powiem, nie okazując cienia zniecierpliwienia. Musiało minąć kilka minut, zanim odzyskałam mowę.
- Nie ma sprawy - oświadczyłam. - Pojadę z wami.
- Nie możesz, Bello. Tam, dokąd się wybieramy... To nieodpowiednie miejsce dla ciebie.
- Każde miejsce, w którym przebywasz, jest dla mnie odpowiednie.
- Ja sam nie jestem kimś odpowiednim dla ciebie.
- Nie bądź śmieszny. - Niestety, nie zabrzmiało to nonszalancko, tylko błagalnie.
- Jesteś najwspanialszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła w życiu.
- Nie powinnaś mieć wstępu do mojego świata - stwierdził Edward ponuro.
- Słuchaj, po co tak się przejmować tą historią z Jasperem? To był wypadek. Nic takiego.
- Masz rację - przyznał. - Nic, czego nie należało się spodziewać.
- Obiecałeś! W Phoenix przyrzekłeś mi, że zostaniesz ze mną na zawsze.
- Nie na zawsze, tylko tak długo, jak długo swoją obecnością nie będę narażał ciebie na niebezpieczeństwo - poprawił.
- Jakie niebezpieczeństwo? - wybuchłam. - Wiem, tu chodzi o moją duszę, prawda? Carlisle o wszystkim mi opowiedział, ale dla mnie nie ma to znaczenia. - Krzykiem żebrałam o litość. - To nie ma dla mnie znaczenia, Edwardzie! Możesz sobie wziąć moją duszę! Na co mi dusza po twoim odejściu? I tak już należy do ciebie.
Przez dłuższą chwilę stał ze wzrokiem wbitym w ziemię. W jego twarzy nie drgnął żaden nerw, może prócz kącika ust, ale kiedy w końcu podniósł głowę, miał odmienione oczy. Płynne złoto jego tęczówek zamarzło na kamień.
- Bello - odezwał się, cyzelując każde słowo z precyzją robota - nie chcę cię brać ze sobą.
Powtórzyłam sobie to zdanie kilkakrotnie w myślach, bo za pierwszym razem nie dotarło do mnie, co Edward stara mi się przekazać. Przyglądał się, jak stopniowo zyskuję pewność.
- Nie... chcesz... mnie? - Ten fragment najtrudniej było mi przełknąć. Czy naprawdę można było ustawić te trzy słowa w tej kolejności?
- Nie - potwierdził bezlitośnie.
Wpatrywałam się w niego osłupiała. Jego oczy były jak topazy - twarde, przejrzyste, nieskończone topazowe pokłady. Czułam, że mogłabym wejrzeć w nie na kilka kilometrów w głąb, ale i tak nie znalazłabym w tych niezmierzonych czeluściach dowodu na to, że Edward kłamie.
- Hm. To zmienia postać rzeczy.
Zaskoczył mnie spokojny ton własnego głosu. Byt to raczej efekt oszołomienia niż hartu ducha. Edward mnie nie chce? Nie, to nie miało najmniejszego sensu. Rozumiałam, co powiedział, i nie rozumiałam zarazem.
Spojrzał w bok.
- Oczywiście zawsze będę cię kochał... w pewien sposób. Ale tamtego feralnego wieczoru uzmysłowiłem sobie, że czas na zmianę dekoracji. Widzisz, zmęczyło mnie już udawanie kogoś, kim nie jestem. Bo ja nie jestem przedstawicielem twojej rasy.
Zerknął na mnie. Tak, ta twarz nie należała do człowieka.
- Przepraszam za to, że nie wpadłem na to prędzej.
- Przestań - wykrztusiłam. Świadomość tego, co się dzieje, rozlała się po moich żyłach niczym jad, paraliżując mi struny Stosowe. - Nie rób tego. Może być tak, jak dawniej.
Z jego miny wyczytałam, że już za późno na protesty. Klamka opadła.
- Nie jesteś kimś dla mnie odpowiednim, Bello.
Przekręcając swoją własną wypowiedź sprzed kilku minut, wytrącił mi z ręki kolejny argument. Wiedziałam aż za dobrze, że nie sięgam mu do pięt.
Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęłam. Edward mnie nie popędzał. Po prostu stał i milczał, jak posąg.
- Skoro tak uważasz - skapitulowałam.
- Tak właśnie uważam.
Straciłam kontakt z własnym ciałem. Od szyi w dół byłam jak sparaliżowana.
- Chciałbym cię prosić o wyświadczenie mi przysługi, jeśli to nie za wiele.
Ciekawe, co dostrzegł w mojej twarzy, bo w odpowiedzi na ułamek sekundy zmienił wyraz swojej - opanował się jednak, nim domyśliłam się, co poczuł. Znów miałam przed sobą nieludzką istotę w porcelanowej masce.
- Zgodzę się na wszystko - zadeklarowałam nieco głośniejszym szeptem.
Nagle złoto w oczach Edwarda zaczęło topnieć, stając się na powrót płynne i gorące. Mógł mnie teraz zmusić do złożenia przysięgi samą siłą swojego spojrzenia.
- Pod żadnym pozorem nie postępuj pochopnie - rozkazał mi z uczuciem. - Żadnych głupich wyskoków! Wiesz, co mam na myśli?
Kiwnęłam głową.
Edward wrócił do swojej poprzedniej postaci.
- Proszę cię o to przez wzgląd na Charliego. Bardzo cię potrzebuje. Uważaj na siebie choćby tylko dla niego.
- Obiecuję.
Chyba przyjął z ulgą to, że się nie stawiam.
- Przyrzeknę ci coś w zamian - oświadczył. - Przyrzekam, Bello, że dziś widzisz mnie po raz ostatni. Nie wrócę już do Forks.
Nie będę więcej cię na nic narażał. Możesz żyć dalej, nie obawiając się, że niespodziewanie się pojawię. Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali.
Musiały zacząć mi drżeć kolana, których nadal nie czułam, bo otaczające nas drzewa zadygotały. W uszach zaszumiała mi krew. Głos Edwarda zdawał się dobiegać z coraz większej odległości. Edward uśmiechnął się delikatnie.
- Nie martw się. Jesteś człowiekiem. Wasza pamięć jest jak sita. Czas leczy wszelkie wasze rany.
- A co z twoimi wspomnieniami? - spytałam. Zabrzmiało to tak, jakbym miała coś w gardle, jakbym się dławiła.
- Cóż... - zawahał się na moment. - Niczego nie zapomnę. Ale nam... nam łatwo skupić uwagę na czymś zupełnie innym.
Znów się uśmiechnął. Był to pogodny uśmiech, który nie sięgał jego oczu.
Cofnął się o krok.
- To już chyba wszystko. Nie będziemy cię więcej niepokoić.
Nie będziemy... Zauważyłam, że użył liczby mnogiej, dziwiąc się jednocześnie, że mój mózg kojarzy jeszcze jakieś fakty.
Miałam, zatem nie zobaczyć już nigdy nie tylko Edwarda, ale Alice. - Alice wyjechała na dobre...
Chyba nie powiedziałam tego na głos, ale Edward i tak wiedział. Pokiwał wolno głową.
- Tak. Wszyscy już wyjechali. Tylko ja zostałem się pożegnać.
- Alice wyjechała na dobre... - powtórzyłam tępo.
- Chciała się z tobą spotkać, ale przekonałem ją, że będzie dla ciebie lepiej, jeśli odetniemy się od ciebie za jednym zamachem.
Pomyślałam, że zaraz zemdleję. Przed oczami stanęła mi scena z pobytu w szpitalu. Pokazując mi zdjęcia rentgenowskie mojej nogi lekarz skomentował: „Tak zwane złamanie proste, jakby przeciąć kość siekierą. To dobrze. Takie złamania zrastają się szybciej i bez implikacji”.
Próbowałam oddychać w normalnym tempie. Musiałam się skupić, musiałam wpaść na to, jak wyrwać się z tego koszmaru.
- Żegnaj, Bello - powiedział Edward łagodnie.
- Zaczekaj! - wykrztusiłam, wyciągając ku niemu ręce.
Podszedł bliżej, ale tylko po to, żeby chwycić mnie za nadgarstki i przycisnąć moje dłonie do tułowia. Nachyliwszy się nade mną, musnął wargami moje czoło. Odruchowo przymknęłam powieki.
- Uważaj na siebie - szepnął. Od jego skóry bił chłód.
Znikąd zerwał się lekki wiatr. Natychmiast otworzyłam oczy, ale Edwarda już nie było - drżały jeszcze tylko liście drzew, które minął w biegu.
Choć było oczywiste, że nie jestem w stanie go dogonić, na drżących nogach ruszyłam za nim w głąb lasu. Nie zostawił za sobą żadnych śladów, a liście znieruchomiały po kilku sekundach, ja jednak uparcie szłam przed siebie. Nie myślałam o niczym innym, prócz tego, że muszę go odnaleźć. Nie mogłam się zatrzymać - przyznałabym wtedy, że to koniec.
Koniec miłości. Koniec mojego życia.
Przedzierając się przez gęste poszycie, straciłam poczucie czasu. Może minęło kilka godzin, a może kilka minut. Czy prze - szłabym metr, czy kilometr, las i tak wszędzie wyglądałby jednakowo. Zaczęłam się bać, że chodzę w kółko i to kółko o bardzo niewielkiej średnicy, ale mimo to nie przerywałam marszu. Często traciłam równowagę, a po zapadnięciu zmroku kilka razy się przewróciłam.
W końcu potknęłam się o coś (było zbyt ciemno, by ustalić, o co, upadłam na ziemię i już się nie podniosłam. Przekulałam się na bok, żeby ułatwić sobie oddychanie, i zwinęłam się w kłębek na wilgotnych paprociach.
Dopiero leżąc, zdałam sobie sprawę, że minęło więcej czasu, niż przypuszczałam. Nie pamiętałam, jak dawno temu zaszło słońce. Czy nocą w lesie zawsze panowały takie egipskie ciemności? Przez chmury, igły i liście powinna była przecież przebijać się choć odrobina księżycowego światła.
Jeśli księżyc był, a najwyraźniej znikł wraz z Edwardem. Akurat dziś przypadało widać zaćmienie - nów.
Nów. Szło nowe. Zadrżałam, choć nie było mi zimno.
Długo leżałam w ciemnościach, aż usłyszałam wołanie. To mnie ktoś wołał. Otaczające mnie mokre rośliny tłumiły dźwięki, ale nie miałam wątpliwości, że wśród drzew niesie się echem moje imię - Nie rozpoznawałam tylko głosu wołającego. Czy miałam dać mu znać, gdzie jestem? Byłam tak otępiała, że zanim uświadomiłam sobie, że powinnam odpowiedzieć, wołanie ucichło.
Jakiś czas później obudził mnie deszcz, a raczej ocucił, bo to, że zasnęłam, było mało prawdopodobne. Zatraciłam się we wszechogarniającym odrętwieniu, byle tylko nie dopuścić do siebie tej jednej przerażającej myśli.
Deszcz nieco mi przeszkadzał. Krople były lodowate. Puściłam nogi, żeby zakryć sobie twarz rękami.
To właśnie wtedy po raz drugi moich uszu doszło wołanie. Tym razem dobiegało z większej odległości, zdawało mi się także, że czasami woła wiele osób naraz. Pamiętałam, że powinnam na nie odpowiedzieć, ale uważałam, że i tak nikt mnie nie usłyszy. Czy byłam na siłach krzyczeć dostatecznie głośno?
Nagle coś szurnęło, zaskakująco blisko. Coś węszyło w poszyciu, jakieś zwierzę, duże zwierzę. Zastanowiłam się, czy powinnam się przestraszyć. Nic nie czułam. Nic mnie nie obchodziło. Szuranie się oddaliło.
Padało dalej. Pomiędzy moim policzkiem a liśćmi gromadziła się woda. Próbowałam właśnie zebrać dość sil, by przekręcić się na drugi bok, kiedy dostrzegłam, że ktoś się zbliża.
Z początku świadczyła o tym jedynie delikatna poświata rzucana przez jakieś niewidoczne jeszcze źródło światła na zarośla, które z czasem nabrała intensywności. Nieznajomy nie używał latarki, bo to, co niósł, oświetlało zbyt duży obszar. Zanim zupełnie mnie oślepił, zdążyłam zobaczyć, że to gazowa lampa turystyczna.
- Bella.
Już mnie nie wołał, znalazł po prostu to, czego szukał. Rozpoznał mnie, ale ja nadal nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Mówił basem i był bardzo wysoki, choć to drugie docierało do mnie z trudem, brało się chyba stąd, że wciąż leżałam z policzkiem przyciśniętym do ziemi.
- Jesteś ranna? Czy ktoś zrobił ci krzywdę?
Wpatrywałam się tępo w górującą nade mną postać. Wiedziałam, że te słowa coś znaczą, ale nie stać mnie było na nic więcej.
- Nazywam się Sam Uley.
Jego nazwisko nic mi nie mówiło.
- Szuka cię wielu ludzi. Charlie bardzo się martwi.
Charlie? Charlie to było coś ważnego... Starałam się skupić.
Oprócz Charliego nic mi nie zostało.
Mężczyzna wyciągnął ku mnie dłoń, ale byłam w takim stanie, że nie zrozumiałam jego intencji i nawet nie drgnęłam. Pokręcił głową. Szybko ocenił sytuację i jednym zwinnym ruchem wziął mnie na ręce. Zwisałam bezwładnie niczym zrolowany dywan. Coś mi podpowiadało, że powinnam czuć się skrępowana, bo niesie mnie nieznajomy, jednak pozostałam głucha na te podpowiedzi, jak i na wszystko inne.
Sam szedł zdecydowanym krokiem. Nie trwało to długo. Wkrótce w oddali ukazał się krąg świateł. Sądząc po głosach, w lampy uzbrojeni byli sami mężczyźni.
- Mam ją! - zawołał mój wybawiciel do kompanów.
Szmer rozmów ucichł na chwilę, a potem wszyscy zaczęli się przekrzykiwać jeden przez drugiego. Otoczyły nas zmartwione twarze. Rozumiałam tylko to, co mówił Sam, może, dlatego, że miałam ucho przyciśnięte do jego piersi.
- Nie, nie widać, żeby była ranna - odpowiedział komuś na pytanie. - Powtarza tylko: „Zostawił mnie, zostawił mnie”.
Czyżbym naprawdę powtarzała to na głos? Przygryzłam dolną wargę.
- Bello, kochanie, nic ci nie jest?
Ten głos poznałabym wszędzie - nawet, jak teraz, zniekształcony troską.
Charlie? - pisnęłam płaczliwie jak małe pobite dziecko.
Jestem przy tobie, skarbie.
Zapachniała jego skórzana kurtka szeryfa. Zakołysałam się. To kolana ugięły się ojcu pod moim ciężarem.
- Może to ja ją poniosę? - zaproponował Sam.
- Poradzę sobie - powiedział Charlie troszkę zadyszany. Szedł niezdarnie, wyraźnie się męczył. Chciałam go poprosić, by postawił mnie na ziemi i pozwolił iść samodzielnie, ale język i wargi odmówiły mi posłuszeństwa.
Razem z nami ruszyli mężczyźni niosący lampy i latarki. Wyglądało to jak jakaś uroczysta parada. Albo jak kondukt pogrzebowy. Przymknęłam powieki.
- Jeszcze trochę i będziemy w domku - pocieszył mnie Charlie kilkakrotnie.
Otworzyłam oczy dopiero na dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Byliśmy już na ganku, a Sam przytrzymywał dla nas drzwi.
Charlie zaniósł mnie do saloniku i ostrożnie położył na kanapie.
- Tato, jestem cala mokra - zaprotestowałam słabym głosem.
- Nic nie szkodzi - burknął szorstko. Panował już nad swoimi emocjami. - Koce są w szafce u szczytu schodów - zawołał do kogoś.
Bella? - odezwał się ktoś nowy. Pochylał się nade mną siwowłosy pan, którego rozpoznałam po kilku sekundach namysłu.
- Doktor Grenady?
- Tak, to ja. Czy jesteś ranna?
Nie odpowiedziałam od razu. Przypomniało mi się, że Sam Uley zadał mi to samo pytanie w lesie, tyle, że dodał: „Czy ktoś zrobił ci krzywdę?”. Ta różnica wydawała mi się, nie wiedzieć, czemu, istotna.
Doktor Grenady czekał. Bruzdy na jego czole pogłębiły się, a krzaczasta brew powędrowała ku górze.
- Nic mi nie jest - skłamałam, choć nikt prócz mnie nie był w stanie tego zauważyć.
Doktor przyłożył mi do czoła ciepłą dłoń, a palce drugiej ręki pisnął na moim nadgarstku. Obserwowałam ruchy jego warg, gdy liczył po cichu, wpatrzony w tarczę zegarka.
- Co się stało? - spytał, niby od niechcenia.
Zamarłam. W gardle poczułam początki wywoływanej panika sztywności.
- Zgubiłaś się na spacerze? - drążył Grenady.
Naszej rozmowie przysłuchiwało się sporo ludzi. Trzech wysokich Indian - Sam Uley z dwoma kompanami - stało w rządku tuż przy kanapie i nie odrywało ode mnie wzroku. Podejrzewałam, że przyjechali z pobliskiego rezerwatu La Push. W saloniku był też pan Newton z Mike'em i pan Weber, ojciec Angeli. Oni również bacznie mi się przyglądali. Z kuchni i podjazdu przed domem dobiegały liczne męskie glosy. W poszukiwania było pewnie zaangażowane z pół miasteczka.
Charlie kucał koło lekarza. Pochylił się, żeby lepiej usłyszeć moją odpowiedź.
- Tak - wyszeptałam. - Zgubiłam się.
Grenady pokiwał głową w zamyśleniu i zabrał się za sprawdzanie, czy nie mam powiększonych węzłów chłonnych. Twarz Charliego stężała.
- Zmęczona? - spytał doktor.
Potwierdziłam. Posłusznie zamknęłam oczy.
Po kilku minutach, sądząc, że zasnęłam, mężczyźni rozpoczęli rozmowę.
- Nie znalazłem nic niepokojącego - oznajmił cicho Grenady.
- Jest tylko wyczerpana. Niech się wyśpi. Wpadnę do niej jutro... a właściwie dziś po południu.
Zaskrzypiały deski podłogi. Obaj wstawali.
- Czy to prawda? - spytał szeptem Charlie. Ledwie było go słychać, bo mężczyźni przeszli już pod drzwi. Nadstawiłam uszu.
- Wszyscy się wyprowadzili?
Oferta była bardzo atrakcyjna, a na podjęcie decyzji dali Cullenowi niewiele czasu - wyjaśnił Grenady. - Prosił nas o dyskrecję. Nie chciał ze swojego wyjazdu robić szopki.
- Ale nas można było uprzedzić - burknął Charlie.
- No cóż, rzeczywiście - zmieszał się Grenady. - Was tak.
Nie miałam ochoty dłużej ich słuchać. Wymacałam rąbek kołdry i naciągnęłam ją na głowę.
To przysypiałam, to budziłam się na chwilę. Słyszałam, jak Charlie dziękuje z osobna każdemu z ochotników. Powoli dom pustoszał. Ojciec zaglądał do mnie regularnie. Raz przytknął mi dłoń do czoła, innym razem narzucił na mnie dodatkowy koc. Kiedy dzwonił telefon, biegł go odebrać, żeby nie obudził mnie dzwonek.
- Tak, znaleźliśmy ją - mamrotał do słuchawki. - Nic jej nie jest. Zgubiła się. Teraz śpi.
Wreszcie krzątanina ustała i zapadła cisza. Jęknęły sprężyny fotela - Charlie zamierzał spędzić w nim noc.
Kilka minut później wyrwał go z drzemki kolejny telefon.
Przeklął i popędził do kuchni. Zagrzebałam się w pościeli, nie chcąc słyszeć po raz n - ty połowy tego samego dialogu.
- Halo? - powiedział Charlie, tłumiąc ziewnięcie. - Co takie go? ... Gdzie? - Raptownie oprzytomniał. - Jest pani pewna, że to już poza granicami rezerwatu? - Kobieta coś mu objaśniała. - Ale co tam może płonąć? - Nie wiedział, czy się dziwić, czy martwić. - Spokojnie, zadzwonię i wszystkiego się dowiem.
Zaciekawiona, wyjrzałam spod koca. Charlie wystukiwał nowy numer.
- Cześć, Billy, tu Charlie. Przepraszam, że dzwonię o tej porze... Tak, nic jej nie jest. Śpi. ... Dzięki, ale nie dlatego cię obudziłem. Przed chwilą zadzwoniła do mnie pani Stanley. Mówi, że z piętra swojego domu widzi jakieś ogniska na klifie... Ach, tak. - Ojciec wyraźnie się zirytował, albo nawet rozgniewał. - Skąd taki pomysł? ... Doprawdy? - spytał z sarkazmem. - Nie musisz mnie przepraszać ... Tak, tak. Pilnujcie tylko, żeby ogień się nie rozprzestrzenił. Wiem, wiem. Jestem zaskoczony, że w ogóle udało się coś podpalić w taką pogodę.
Charlie zawahał się, a potem dodał z oporami: - Dziękuję, że przysłałeś swoich chłopców. Miałeś rację znają las o niebo lepiej niż my. To Sam ją znalazł. Jakbym mógł się jakoś odwdzięczyć... No, zdzwonimy się jeszcze - zgodził się, nadal nie w humorze. Pożegnali się i odwiesił słuchawkę. Wchodząc do saloniku, mamrotał coś do siebie.
- Coś nie tak? - spytałam. Natychmiast znalazł się przy mnie.
- Przepraszam, skarbie. Obudziłem cię. Kucnął przy kanapie.
- Co się pali?
- To nic takiego - zapewnił mnie. - Palą ogniska na klifie.
- Ogniska? - Nie wydawałam się być zaciekawiona. Wydawałam się być martwa.
- To dzieciaki z rezerwatu. - Charlie skrzywił się. - Przeginają - Przeginają? - powtórzyłam.
Widać było, że nie jest skory zdradzić mi szczegóły. Wbił wzrok w podłogę.
- Świętują - wytłumaczył rozgoryczony.
Było oczywiste, że młodzi Indianie nie cieszą się bynajmniej z mojego odnalezienia.
- Świętują, bo Cullenowie wyjechali - odgadłam. - No tak.
Nie lubiano ich w La Push.
Ouileuci w dawnych wiekach wierzyli nie tylko w Potop i w to, że wywodzą się od wilków, lecz także w istnienie tak zwanych Zimnych Ludzi - żywiących się krwią istot, wrogów plemienia. Dla większości mieszkańców La Push Zimni Ludzie byli obecnie jedynie postaciami z legendy, ale niektórzy nie odrzucili wiary przodków. Należał do nich między innymi serdeczny przyjaciel Charliego, Billy Black, chociaż jego własny syn Jacob wstydził się przesądnego ojca. Billy ostrzegł mnie, żebym trzymała się od Cullenów z daleka...
Cullenowie... To nazwisko coś mi mówiło... Coś przerażającego, z czym nie byłam gotowa się zmierzyć, zaczęło wypełzać z zakamarków mojej pamięci.
- Co za głupota - mruknął Charlie.
- Siedzieliśmy w milczeniu. Niebo za oknem nie było już czarne.
Gdzieś tam, za ścianą deszczu, zza horyzontu wyłaniało się nieśmiało słońce.
- Bella?
Spojrzałam na ojca niepewnie. - Edward zostawił cię samą w lesie?
- Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? - odbiłam piłeczkę.
Chciałam uciekać przed tym, co nieuniknione, tak długo, jak to było możliwe.
- Przecież zostawiłaś liścik - zdziwił się Charlie. Z tylnej kieszonki dżinsów wyjął poplamioną, niemiłosiernie pomiętą kartkę papieru. Musiał ją składać i rozkładać wiele razy. Tusz długopisu rozmazał się od wilgoci, ale pismo było wciąż czytelne i na pierwszy rzut oka wyglądało na moje własne.
Idę na spacer z Edwardem. Będziemy trzymać się ścieżki. Niedługo wrócę. B.”
- Kiedy zrobiło się ciemno, a ciebie ciągle nie było, zadzwoniłem do Cullenów. Nikt nie odbierał, więc zadzwoniłem do szpitala i doktor Grenady powiedział mi, że Carlisle już tam nie pracuje.
- Dokąd się przeprowadzili? Charlie wytrzeszczył oczy.
- Edward ci nie powiedział?
Kuląc się, pokręciłam przecząco głową. Od trzykrotnej wzmianki o Edwardzie puściły tamy - moje serce zalała fala nieopisanego bólu. Nie spodziewałam się, że będzie wciąż tak żywy.
Charlie przyglądał mi się podejrzliwie.
- Carlisle'owi zaoferowano posadę w dużym szpitalu w Los Angeles. Sądzę, że skusiła go gigantyczna podwyżka.
- Słoneczne LA. - ostatnie miejsce, jakie w rzeczywistości by wybrał. Przypomniał mi się mój koszmar z lustrem sprzed kilku dni Edward w snopie jaskrawego światła, iskrzący się niczym diamentowy posąg…Ból wzmógł się, kiedy przed oczami stanęła mi jego twarz.
- Chcę wiedzieć, czy Edward zostawił cię samą w środku lasu. - Charlie nie dawał za wygraną.
Na dźwięk imienia ukochanego zwinęłam się w kłębek, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Nie miałam pojęcia, jak oszczędzić sobie cierpienia.
- To moja wina. Zostawił mnie na ścieżce, tylko parę metrów od domu, a ja pobiegłam za nim, jak głupia...
Charlie zaczął coś mówić, ale zatkałam sobie uszy dziecinnym gestem.
- Nie chcę o tym rozmawiać, tato. Pójdę spać do siebie.
Nim zdążył zareagować, byłam już na schodach.
Gdy tylko dowiedziałam się, że ktoś był w domu, żeby zostawić liścik dla Charliego, przyszło mi do głowy, że nie tylko coś zostawiono, ale i coś zabrano. Musiałam to sprawdzić jak najszybciej. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.
W moim pokoju wszystkie sprzęty i przedmioty stały tam, gdzie rano. Zamknęłam za sobą drzwi i podbiegłam do odtwarzacza CD. Nacisnęłam przycisk blokady. Wieczko odskoczyło.
Odtwarzacz był pusty.
Album od Renee leżał na podłodze przy łóżku, tam, gdzie go położyłam, ale nie dałam się na to nabrać. Wystarczyło zajrzeć na pierwszą stronę. Malutkie metalowe narożniki nie przytrzymywały już żadnego zdjęcia. Jedynym dowodem na to, że kiedyś się tam znajdowało, był podpis: „Edward Cullen. W kuchni Charliego. Trzynasty września”.
Nie przejrzałam albumu do końca. Byłam pewna, że Edward zabrał zarówno swoje pozostałe fotografie, jak i film. Nie zapomniał o niczym.
„Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali”. Obiecał mi i dotrzymał słowa.
Pod kolanami poczułam gładkość drewnianej podłogi - a potem pod dłońmi, a potem pod policzkiem. Miałam nadzieję, że zemdleję, ale niestety nie straciłam przytomności. Fale bólu, które dotąd smagały tylko moje serce, zalały mnie całą aż po czubek głowy, wciągały w otchłań.
Nie walczyłam o to, by powrócić na powierzchnię.

PAŹDZIERNIK

LISTOPAD

GRUDZIEŃ

STYCZEŃ

Brak komentarzy: